środa, 12 stycznia 2022

MOJE KSIĄŻKI

MOJE KSIĄŻKI Jak to się stało, że zacząłem pisać książki? Zawsze zazdrościłem pisarzom, że potrafią pięknie pisać. Zazdrościłem mojemu przyjacielowi kmdr Eugeniuszowi Koczorowskiemu, że ma na poddaszu w Sopocie piękne atelier, gdzie maluje cudowne obrazy i ma bogate morskie zbiory. Na dodatek napisał 30-ci morskich historycznych książek, które ilustrował swoimi rysunkami. Kiedy zapraszał mnie do swojego atelier na poddaszu swojego domu w Sopocie, malował i cudownie opowiadał historie o swoich podróżach po świecie. A ja rewanżowałem się mu swoimi przygodami. Często wyjeżdżałem od Niego z podarowanym przepięknym obrazem żaglowca na morzu, a malował cudowne Clippery pod pełnymi żaglami. No, ale żeby być malarzem, pisarzem – trzeba mieć talent! Ale przecież ja od lat pływając zbierałem pamiątki z całego świata, tylko nie miałem gdzie tego godnie prezentować. Aż wreszcie po trzyletnim pływaniu u niemieckich armatorów, kupiłem dom, w którym był duży wolny pokój. Tu będzie moja Tawerna, tak postanowiłem. Przyjechał Gieniu Koczorowski i posadziłem go na środku 30- metrowego pokoju i poprosiłem: „ Geniu, proszę namaluj jak ma wyglądać moja Tawerna”. Eugeniusz wziął arkusz brystolu i narysował moją „Kapitańską Tawernę”, a na drugim arkuszu węglem namalował „Dar Pomorza”. Tak to powstała moja Tawerna, dokładnie tak jak namalował ją Gieniu, a pierwszym zawieszonym na suficie eksponatem był namalowany na brystolu „Dar Pomorza”. Przez lata przybywało eksponatów i opowieści. Gieniu przyjeżdżał do Tawerny i przywoził w prezencie następny obraz. W 2019 roku Gieniu odszedł na wieczną wachtę, a ja wygłosiłem na Jego grobie przyjacielskie ostatnie pożegnanie, a w moim domu ciągle przypominają o Nim Jego obrazy. Nigdy nie dogonię mojego Mistrza (twórcy 3000 obrazów i 7000 rysunków), bo malować nie potrafię. Ale, zaraziłem się od Niego i zacząłem pisać książki. Zacząłem opisywać moje marynarskie życie. A jak to się zaczęło? Zawsze coś tam bazgroliłem, pływając opisywałem moje życie na morzach i oceanach, ale nigdy nie miałem odwagi tego wydać. Był początek lat 90-tych. Wracaliśmy do kraju całą załogą z Marsylii. Jechaliśmy autokarem, a z nami jechała dziennikarka Krystyna Pohl. Z nudów opowiadałem Jej moje przeżycia na morzach, aż w końcu wykrzyczała: - Panie kapitanie! To są tak ciekawe historie, że musi pan je napisać! - Pani Krystyno, opowiedzieć to ja mogę, ale pisać, to trzeba umieć – odpowiedziałem. - Niech Pan pisze, tak jak pan opowiada! To będzie autentyczne! A my to wydrukujemy w tygodniku: „Morze i Ziemia”- wypaliła. - No dobrze, spróbuję – zgodziłem się. - Tylko proszę nie więcej niż cztery strony – dodała. No i tak, to się zaczęło! Po dwóch dniach przyniosłem pierwsze opowiadanie. Oczywiście pani redaktor je poprawiła! W sumie w szczecińskim tygodniku „Morze i Ziemia” ukazało się dziewięć moich opowiadań, a moja córka odbierała moje honorarium – na cukierki. Tak się rozkręciłem, że moje opowiadania drukowały także miesięczniki: „Morze” i „ Kurier Morski”. Z „ Kurierem Morskim”, to nawet podpisałem umowę! Kilkanaście opowiadań wydałem własnym sumptem - metodą chałupniczą. W czasie rejsu wydrukowałem je na statku i oprawiłem w okładki z map nawigacyjnych upiększałem malowidłami i zdjęciami, potem je lakierowałem, wiązałem sznurem i pieczętowałem pieczęcią lakową. Czasami schodziłem z taką książką do maszynowni i robiłem tam miedziane tabliczki z dziurkami, a następnie mocowałem je do grzbietu książki. W kraju rozdzielałem te książki, każdą z numerem, a pierwszą otrzymała Krystyna Pohl, którą nazywam: „Mamą Chrzestną –mojego pisania”. Kiedy miałem juz czterdzieści opowiadań, zebrałem je i wydałem swoją pierwszą książkę: „ Życie marynarskie” w 1999r. (drugie wydanie w 2004 r.) Pisząc na statkach, doszedłem do wniosku, że moje międzynarodowe załogi nie znają mnie, nie wiedzą, co przeżyłem i zacząłem tłumaczyć moje opowiadania na język angielski. Drukowałem je po angielsku i rozdawałem różnym załogom na różnych statkach. Moje załogi, okazało się, że były bardzo zainteresowane i proponowały mi przetłumaczenie tych opowiadań na swoje języki. Wreszcie zebrałem te tłumaczone opowiadania i oprawiłem je znowu w okładki z mapy. Tak powstało kilkanaście moich książek, początkowo w sześciu językach: polskim, angielskim, chińskim, po filipińskim (tagalog), greckim i hiszpańskim. Pisałem dalej i tłumaczyłem, aż któregoś razu wpadłem na pomysł i w Nowym Orleanie na Missisipi podarowałem taką książkę pastorowi Christ Garet, który odwiedził nas na statku. - Christ! Mam pomysł, żeby tę książkę przetłumaczyć na wszystkie języki świata. Stworzyć międzynarodową bibliotekę marynarską – powiedziałem. - Captain! No problem! Wspaniały pomysł! W moim kościele są wszystkie języki świata! Przecież to Ameryka! – wykrzyknął. - Bardzo się cieszę! Chciałbym kiedyś przeczytać książkę chińskiego kapitana po polsku- dodałem. - Oczywiście, to można będzie zrobić! Za miesiąc u nas w Nowym Orleanie będzie zjazd 600 delegatów z całego świata, z misji katolickich (Stella Maris) i Domów Marynarza, to ja im pokażę twoją książkę i przedstawię twoją ideę – stwierdził uradowany. Po miesiącu, kiedy byłem ponownie w Nowym Orleanie, Christ oznajmił mi: - Captain! Wszyscy delegaci zaaprobowali twoją ideę. Robimy Międzynarodową Bibliotekę Marynarską. I okazało się to prawdą! Po latach na morzu, koło Kanady spotkałem polski statek, a kapitan na UKF-ce krzyczy do mnie: - Włodek! Byłem u księdza w Kanadzie i dał mi twoją książkę tłumaczoną na wiele języków. Kiedyś w Szczecinie spotkałem marynarzy z moich załóg. - Panie kapitanie! Byliśmy w Indonezji i w „Stella Maris”, zapytano nas: „ Skąd jesteście?”, a potem przyniesiono nam pańską książkę, były to opowiadania w wielu językach. Może kiedyś rzeczywiście przeczytam książkę chińskiego kapitana po polsku?- pomyślałem. Kiedy pływałem 24 lata po Odrze, jako komodor Flisów Odrzańskich, opisywałem ciekawe zdarzenia, inicjatywy i wyszła z tego książka: „Moja Liga-Moja Odra”. Nagle zostałem pilotem morskim i przez pięć lat wprowadzania i wyprowadzania statków na trasie Świnoujście – Szczecin, zbierałem ciekawe opowieści. Nawet w nocy, kiedy wracałem ze statku, siadałem i krótko opisywałem jak było, żeby nie zapomnieć. Wreszcie stwierdziłem, że ponieważ nie ma książki o szczecińskim pilotażu, więc moim obowiązkiem jest napisanie jej. Tak powstała książka: „Pilot morski”. Kiedy wielokrotnie odwiedzałem moje Liceum Ogólnokształcące w Chełmży, pomyślałem że muszę przecież opisać moje dzieciństwo i tak powstała książka: „Nasza Chełmża”. Na morzu opisywałem dalej moje rejsy i tak narodziła sie książka: „Morskie zawirowania”. Wreszcie na emeryturze zebrałem zdjęcia z mojego życia i wydałem książkę: „Życie z pasją”. Postanowiłem też przeczytać i nagrać moją książkę: „Życie marynarskie” i wydałem ją, jako audiobook. Czasy się zmieniają i młodzież czyta książki w telefonie, dlatego wydałem też: „Życie marynarskie”- jako e-book. Wszystkie moje książki wydałem za własne pieniądze. Postanowiłem również nieodpłatnie przekazać moje książki do Morskiej Biblioteki Cyfrowej, którą tworzę razem z Zachodniopomorską Biblioteką Cyfrową w Książnicy Pomorskiej. Teraz kilkoma kliknięciami w Google, można przeczytać i pobrać wszystkie moje książki na całym świecie.

poniedziałek, 10 stycznia 2022

MOJE ODZNACZENIA, NAGRODY, PODZIĘKOWANIA

MOJE ODZNACZENIA, NAGRODY, PODZIĘKOWANIA Moje odznaczenia, nagrody, listy gratulacyjne, podziękowania wynikają z mojej pracy na morzu i społecznej działalności. Najbardziej mi miłe sercu jest wyróżnienie mnie przez moje Liceum Ogólnokształcące w Chełmży. Otóż w 2014 roku w Gdańsku w Tawernie „Zejman” podczas wręczania mi: Międzynarodowej Nagrody Conrada „Indywidualności Morskie” nagle nieoczekiwanie zjawiła się Pani Dyrektor ZS Chełmża Janina Nowacka z delegacją. Wystąpiła na scenie z gratulacjami, wręczając mi kwiaty, co wywołało ogólną wesołość, (bo akurat był Dzień Kobiet) i podarowała mi obraz mojego Liceum Ogólnokształcącego w Chełmży, które ukończyłem w 1963 roku. Było to piękne, wzruszające, nieoczekiwane zdarzenie, które jednak miało swój dalszy ciąg. Po paru miesiącach, nagle zadzwoniła do mnie Pani Dyrektor ZS Chełmża. - Panie Kapitanie, czy jak zwykle może Pan do nas przyjechać na uroczystość Inauguracji Roku Szkolnego? - Oczywiście, że mogę! Kocham moje LO i jak zwykle przyjadę - odpowiedziałem. - To się bardzo cieszymy, bo mamy prośbę, żeby Pan wręczył nagrodę dla najlepszego ucznia. - Ok.! Wręczę i podaruję moją nową książkę – odpowiedziałem. -, Ale czy Pan się zgodzi, żeby ta nagroda była Pańskiego imienia? - Oj! Pani Dyrektor, takie wyróżnienie, to się robi po śmierci – odpowiedziałem zaskoczony i zdziwiony. - Nieprawda Pan jest dla młodzieży wzorem i przecież dostał Pan Międzynarodową Nagrodę Conrada, nazywaną „Oskarem morskim”. Ta nasza coroczna Nagroda dla jednego wybitnego ucznia będzie się nazywała się: „Indywidualności Szkolne”. - No dobrze zgodziłem się. Co się nie robi dla mojego kochanego LO! Tak to się zaczęło wieloletnie wręczanie nagrody mojego imienia i spotkania z młodzieżą mojego LO Chełmża. Wybitni uczniowie w różnych dziedzinach, byli nagradzani specjalną plakietką repliką witraża 100-letniej auli LO i moimi książkami. Drugim wzruszającym odznaczeniem jest Medal „Za Odwagę i ofiarność” w ratowaniu życia i mienia. Otrzymałem go od Rady Państwa w 1972 roku za uratowanie samobójczyni. Dziewczyna wskoczyła z nabrzeża w Gdyni do wody, między krę. Nie chciała być uratowana, nie chciała złapać się koła ratunkowego i pomału tonęła tracąc przytomność w lodowatej wodzie. Musiałem wleźć do wody i ją wyciągnąć, a potem nieprzytomną ratować do czasu, aż po pół godzinie przyjechało pogotowie. Przeżyła jak się potem dowiedziałem. Smaczku dodawało to, że o przyznanie medalu wnioskował Urząd Celny, bo samobójczyni była celniczką. Niesamowita historia, którą opisałem w mojej książce. A najciekawsze i niespotykane było zachowanie celników, odwiecznych wrogów marynarzy, nagle zostali naszymi przyjaciółmi. Oczywiście najwyższą moją nagrodą jest Międzynarodowa Nagroda „ Conrady Indywidualności Morskie”. Dostałem ją za długoletnią działalność społeczną, a szczególnie za bycie przez 20-cia lat Komodorem, podczas ekspedycji LMiR po Odrze, zwanej Flisem Odrzańskim. Ta nagroda cieszyła mnie bardzo, szczególnie, że nie można jej było załatwić po znajomości. Na wysłaną w świat moją płytę, na której nagrałem 10 minut mojego społecznego działania, głosowało elektronicznie 50-ciu laureatów. Spośród wielu nominowanych wybrali i mnie i byłem teraz w doborowym towarzystwie laureata –króla Norwegii Haralda V i 100 laureatów na całym świecie. Prezydent RP Bronisław Komorowski, kiedy dowiedział się, że otrzymałem tę Nagrodę Conrada, przesłał mi wieczne pióro podpisane Prezydent RP Bronisław Komorowski i list z gratulacjami i podziękowaniem. Najwyższą nagrodą LMiR jest „Pierścień Hallera”, który 10 lutego 2010 roku na rynku w Pucku wręczył mi Prezydent RP Lech Kaczyński, Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (wtedy też, jako Prezes ZG LMiR) i Arcybiskup Sławoj Głódź. Odznaczonym wtedy stojącym przy mnie był też admirał Andrzej Karweta, który razem z Prezydentem RP dwa miesiące potem zginął w katastrofie samolotu w Smoleńsku. Na „Pierścień Hallera” pracowałem społecznie przez 27-lat, podczas których dostałem wiele innych nagród i podziękowań. Jedną z nich to piękny Krzyż LMiR „Pro Mari Nostro”- drugi, co do znaczenia po „Pierścieniu Hallera”. W tym miejscu muszę wspomnieć, że w moim domu na ścianie wisi 84 odznaczenia, nagrody, listy gratulacyjne i podziękowania. O kilku bardzo ważnych wspomnę. Wielkim wyróżnieniem jest „Honorowy Obywatel Miasta i Gminy Ulanów” i „Honorowy Flisak”. To wynik mojego 24 letniego pływania, jako Komodor Flisów Odrzańskich, podczas których Flisacy z Ulanowa budowali 90-cio metrową tratwę. To wynik moich wizyt w Ulanowie i promowania miasta w kraju i na świecie. Przy okazji pływania po Odrze uzyskałem dyplom Kapitana Żeglugi Śródlądowej. Jako jedynemu Kapitanowi Żeglugi Wielkiej wręczono mi w 2017 roku w Warszawie Nagrodę „Przyjaznego Brzegu”, a na dyplomie napisano: „ Dla Kpt.ż.w. Włodzimierz Grycnera niezmordowanego komodora Flisów Odrzańskich, za Promocję Odry w Polsce i na świecie, na dodatek było to w towarzystwie wiceprezydenta Szczecina, któremu też wręczono taką samą nagrodę, którą odbierał dla miasta Szczecina za regaty „The Tall Ships’ Races”. W 2019 roku z wielkim wzruszeniem przyjąłem nominację Koła Ligi Morskiej i Rzecznej przy Akademii Morskiej w Szczecinie, które nadało mi tytuł: „KAPITANA MŁODZIEŻY” za wsparcie, pomoc i ogromne serce dla studentów Akademii Morskiej w Szczecinie. Udało mi się razem ze studentami AMS, po raz pierwszy w historii stworzyć Koło LMiR AMS i po roku działania mieliśmy już 250 członków aktywnie działających. To wspaniała młodzież. Moje 24 lata pływania, jako Komodor Flisów Odrzańskich zaowocowało wieloma wyróżnieniami i podziękowaniami. Między nimi jest Odznaka Honorowa za Zasługi dla Województwa Lubuskiego, czy Srebrna Odznaka Honorowa Gryfa Zachodniopomorskiego, za Zasługi dla Rozwoju Regionu, czy Srebrny Medal „Za Zasługi Dla Obronności Kraju” – za integrację polsko-niemiecką na Odrze. Minister Edukacji Narodowej 17 lipca 2001r. nadał mi: „Odznakę Honorową „Za Zasługi Dla Oświaty” – W uznaniu szczególnych osiągnięć w działalności na rzecz rozwoju szkół i innych placówek oświatowo-wychowawczych oraz pomocy nauczycielom. Uhonorowano mnie też: „Wielką Komandorią”- Ligi Morskiej i Rzecznej oraz „Honorową Eurolegią” - Ligi Morskiej i Rzecznej. Na mojej ścianie wisi też wielkie wyróżnienie, jako jedynego kpt.ż.w. od Starszych Mechaników Morskich: „Medalem 35 lat Stowarzyszenia Starszych Mechaników Morskich”. To wielce zaszczytne wyróżnienie, tym bardziej, że przecież ogólnie jest znana „rywalizacja” między kapitanami, a mechanikami. Jest też wiele innych wyróżnień, takich jak: „Nagroda Złotego Kompasu”: ” ZA CAŁOKSZTAŁT DZIAŁALNOŚCI NA RZECZ LUDZI MORZA I ŚRODOWISKA GOSPODARKI MORSKIEJ”. Czy Honorowa Odznaka: „SZLAK ODRY”- KTŻ ZG PTTK Oraz Promotor Miasta i Gminy Ścinawa. Są też nominacje: z 2015 roku – Nominacja (Złota Luneta) – Kultura i Sztuka Roku 2014 i z 2020 roku - Nominacja do honorowego tytułu „Ambasador Szczecina”. Moimi najwyższymi Państwowymi Odznaczeniami są: „Srebrny i Złoty” „Krzyż Zasługi”. Natomiast za moją 38-letnią pracę w Polskiej Żegludze Morskiej otrzymałem: - brązową, srebrną i złotą odznakę: „ Zasłużony Pracownik Morza”. Oraz złotą odznakę: „Zasłużony Pracownik PŻM”. Cieszą wiszące na ścianie korytarza do mojej Tawerny 84, odznaczenia, listy gratulacyjne, podziękowania od: Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, od Wojewodów, Marszałków, Prezydentów, Burmistrzów, Wójtów, Sołtysów i różnych organizacji – trudno je wszystkie wymienić i opisać. Wszystkie te moje odznaczenia, nagrody, listy gratulacyjne i podziękowania, były wynikiem solidnej pracy i społecznego działania, co było moim celem w życiu - zrobienie czegoś pożytecznego dla ludzi i gospodarki morsko-rzecznej. Kontynuacją tego mojego działania są: „Tableau PSM”, „Kamień PSM”, Skwer Kapitanów”, „Plac Nadodrzański” i inne moje inicjatywy.

sobota, 8 stycznia 2022

LIGA MORSKA I RZECZNA AKADEMII MORSKIEJ W SZCZECINIE

LIGA MORSKA I RZECZNA AKADEMII MORSKIEJ W SZCZECINIE Jako członek Ligi Morskiej i Rzecznej i ponad 20- letni wiceprezes Zarządu Okręgowego LMiR, oraz przewodniczący Koła Ligi Morskiej w WSET i WSB spotykałem się od lat z młodzieżą. Bywałem też nawet w przedszkolach. Opowiadałem o morzu w gimnazjach i liceach. Co roku przez 24 lata, jako Komodor Flisów Odrzańskich codziennie przez dwa tygodnie opowiadałem o morzu i zachęcałem do LMiR. Założyłem Koło Ligi Morskiej w gimnazjum w Nowym Warpnie, a dziewczyny z koła zdobywały nagrody w Ogólnopolskim Konkursie „Młodzież Na Morzu”. W Białym Mundurze na rynku małego miasteczka Nowe Warpno wręczałem laureatom konkursów dyplomy, nagrody i moje książki. Spotykałem się wielokrotnie z młodzieżą tego gimnazjum. Jednak koło przestało istnieć - kiedy zlikwidowano gimnazjum. Znowu młodzież nie miała, żadnych perspektyw i włóczyła się po ulicy, uciekała z miasteczka. Wielokrotnie Burmistrzowi Nowego Warpna proponowałem, różne sposoby zainteresowania się i zaangażowania młodzieży, ale nie było zainteresowanych. Odnowili miasto, za odzyskane pieniądze z Urzędu Morskiego, ale nie zrobili nic dla zatrudnienia mieszkańców i dla młodzieży. Powstało miasteczko dla turystów. Ale zawsze marzyłem żeby powstały Koła Ligi Morskiej i Rzecznej w uczelniach wyższych. A szczególnie oczywiście w Szkołach Morskich. Wielokrotnie na spotkaniach zachęcałem nauczycieli i uczniów Technikum Morskiego w Szczecinie, ale Pani Dyrektor zawsze stwierdzała, że nie ma chętnych nauczycieli, żeby społecznie prowadzili takie koło. - Przecież ma Pani nauczycieli kpt.ż.w. , nawet oni nie są zainteresowani?- dziwiłem się. - Takie czasy Panie Kapitanie, nikt nie chce pracować za darmo – odpowiadała. Ale był jeden uczeń w tym Technikum Morskim ( Dawid Stanek), który pilnie słuchał i kręcił się przy mnie nieustannie. Zjawił się na Ogólnopolskim Konkursie „Młodzież Na Morzu” i wręczałem mu nagrodę. Potem przyszedł do mnie na „Darze Młodzieży” i obiecałem mu pomóc, dając mu swoją wizytówkę. Aż wreszcie zaczął studiować w Akademii Morskiej w Szczecinie. Nagle z kolegami zjawił się znowu na uroczystości na „Skwerze Kapitanów”. Wtedy to zaproponowałem im spotkanie w mojej Tawernie. Poprosiłem, żeby przyprowadzili z 12-tu kolegów i koleżanek, bo tyle wygodnie siedzi w mojej Tawernie. Zaprosiłem na to spotkanie przyjaciela kpt.ż.w. Lecha Katkowskiego, który pięknie gra na gitarze i śpiewa wszystkie marynarskie piosenki. Oczywiście moim celem było zachęcenie ich do zapisania się do Ligii Morskiej i Rzecznej i stworzenie Koła LMiR w Akademii Morskiej. Nie było nigdy Ligi Morskiej i Rzecznej w PSM, WSM i AMS – a przecież to właśnie tam powinna być! Według regulaminu potrzebowałem siedmiu kandydatów, żeby założyć Koło LMiR. Przyszło ich 12-tu dziewczyny i chłopaki, w mundurkach i spotkanie było fantastyczne, a młodzież kulturalna – wspaniała. Lechu grał i śpiewał, a ja opowiadałem o morzu i Lidze Morskiej. Jedli wiktuały przygotowane przez moją Grażynkę i pili tylko piwko. Śpiewali z nami, a teksty nieznanych piosenek czytali na telefonach. Byli wśród nich Ukraińcy i nawet Egipcjanin (student inżynier mówiący po polsku- nauczyła go nasza dziewczyna). Jeden z Ukraińców z polskiej rodziny zadziwił nas, kiedy odśpiewał pięknie po polsku wszystkie nasz patriotyczne pieśni. Tak ich przekonywałem, że natychmiast postanowili zapisać się do LMiR i stworzyć Koło Ligi Morskiej i Rzecznej w Akademii Morskiej w Szczecinie. Na następne spotkanie w mojej Tawernie zaprosiłem moich przyjaciół sławnych Kapitanów: Rektora WSM prof. dr kpt.ż.w. Aleksandra Walczaka, Rektora WSM mgr kpt.ż.w. Eugeniusza Daszkowskiego, kpt.ż.w. inż. Józefa Gawłowicza i kpt.ż.w. Pilota Morskiego Lecha Katkowskiego. Lechu grał i śpiewał, my opowiadaliśmy. Studenci słuchali zauroczeni morskimi opowieściami. Znowu mieliśmy następnych chętnych do LMiR. No i zaczęliśmy tworzyć Koło LMiR w AMS! Najpierw, jako Wiceprezes ZO LMiR razem z Prezesem, zatwierdziliśmy deklarację założycielską, potem stworzyliśmy nowe legitymacje LMiR AM, potem dostosowaliśmy statut, a na końcu opracowałem ślubowanie. Koło LMiR AMS rozpoczęło działalność 7 stycznia 2019r. Dnia 24 maja 2019 roku członkowie Koła wzięli udział w obchodach Święta Szkoły w Akademii Morskiej w Szczecinie, gdzie ślubowali na sztandar uczelni. Przysięgę prowadziłem i razem z Rektorem prof. dr hab. inż. kpt.ż.w. Wojciechem Ślączką i prorektorem dr Agnieszką Deja i Prezesem ZO LMiR Zenonem Kozłowskim, wręczyłem pierwsze legitymacje LMiR AMS. Razem z młodzieżą ruszyłem do społecznych akcji: zorganizowaliśmy wiele społecznych akcji, takich jak między innymi: „Dzień Dawcy Szpiku”(zebraliśmy ponad 110 chętnych-byłem wtedy z nimi), Zorganizowaliśmy akcję „Oddaj_Krew Challenge” (studenci oddawali krew). Zorganizowaliśmy akcję „Studencka Pomoc dla seniora”, gdzie członkowie Koła robili osobom starszym zakupy podczas pandemii. Z Caritas studenci wzięli udział w akcji „Tak pomagam”, w której zbierali żywność suchą oraz długoterminową dla ludzi szczególnie potrzebujących w okresie świątecznym. W tej akcji udało się zebrać 100 kg jedzenia. Udali się też studenci do Kliniki Hematologii i Onkologii dziecięcej. Wzięli udział w 28 finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wzięli też udział w zbiórce pieniędzy na rzecz hospicjum dla dzieci i dorosłych. Zbierali i przekazali 18 kilogramów mokrej karmy na rzecz Towarzystwa Ochrony Zwierząt w Szczecinie. Wzięli udział w sprzątaniu pomnika "Tym, którzy nie powrócili z morza" i w kweście na rzecz renowacji pomnika. Równocześnie promowali Akademię Morską w Szczecinie i LMiR w szkołach średnich. Odwiedzili 7 miast, 14 szkół średnich i spotkali się łącznie z 1400 uczniami. Wraz ze mną uczestniczyli w wywiadach dla radia i telewizji, dotyczących działań koła LMIR. Uczestniczyli w uroczystościach „Niepodległość na maszt”, na „Skwerze Kapitanów” i w innych uroczystościach. Jednocześnie przeprowadzali renowacje dwóch nieużywanych i zaniedbanych Omeg Akademii Morskiej, a pomagał im mój przyjaciel Jachtowy Kapitan Tomek Włoch, z którym też pływali na Jego jachcie. Pływali też z Jachtową Kapitan Urszulą Teodorczyk i z innymi kapitanami i na innych jachtach. Organizowali też szkolenia żeglarskie i reprezentowali uczelnię na Akademickich Mistrzostwach Polski w ergometrze wioślarskim. Wzięli udział w szkoleniu ratowników SAR. Udzielali się naukowo, uczestniczyli w konferencjach takich jak np. „3. Ogólnopolski Kongres Kół Naukowych IKONA 2019 i w innych konferencjach. Pomagałem mojej wspaniałej młodzieży, wielokrotnie organizując integracyjne spotkania w mojej tawernie, gdzie planowaliśmy działania, śpiewaliśmy szanty, snuły się opowieści o morzu i zacieśnialiśmy więzi przyjaźni. W 2020 roku Koło LMiR AMS liczyło już 250 członków wspaniałej młodzieży. Nagle sprawili mi wielką niespodziankę: Na ogólnym zebraniu LMiR AMS wręczono mi plakietkę: A na niej pisało: KOŁO LIGI MORSKIEJ I RZECZNEJ PRZY AKADEMII MORSKIEJ W SZCZECINIE NADAJE TYTUŁ KAPITANA MŁODZIEŻY inż. WŁODZIMIERZOWI GRYCNEROWI KPT.Ż.W ZA WSPARCIE, POMOC I OGROMNE SERCE DLA STUDENTÓW AKADEMII MORSKIEJ W SZCZECINIE Przewodniczący Koła Dawid Stanek Walne Zebranie Członków Szczecin, dn. 02.12.2019 r. Brawo LMiR! Brawo młodzież! Dziękuję! Dziękuję bardzo!

piątek, 7 stycznia 2022

URATOWANY ŻEGLARZ

Uratowany żeglarz Na suficie w mojej tawernie wisi niemiecki plakat na którym jest Horst Scholz i Jego jacht, który utonął w 1998 roku na zatoce meksykańskiej, a Horsta wyciągnęliśmy na burtę. Wtedy płynęliśmy 38-mio tysiącznikiem „ Lake Mead” do Corpus Christi w Teksasie. Rano wyszedłem jak zwykle na mostek, a tu 3-ci oficer melduje: - Panie Kapitanie, właśnie miałem do pana dzwonić. Po lewej burcie pływa coś dziwnego. Złapałem lornetkę, faktycznie na fali skakał jakiś biały punkcik, ni to jacht, ni to motorówka. Całkowicie nie wiadomo było co to jest? Był za daleko, żeby stwierdzić co to jest, ale mówię sobie przyjrzę się mapie zobaczymy, gdzie to jesteśmy?. Okazało się, że jesteśmy około stu mil na zachód od Florydy. Analizowałem i pomyślałem, nie mogą to być Kubańscy uciekinierzy, dlatego bo prąd Golfstrom zniósłby ich na wschód – na Florydę, na motorówkę było za daleko od lądu. Przemknęło mi przez głowę, że to może przemytnicy narkotyków. Ale jednak może to być też ktoś potrzebujący pomocy? - Panie Trzeci, lewo 15, niech pan skręci w lewo na niego - zadecydowałem - zobaczymy z bliska, co też tam pływa... Po sztormie zawsze bywa dobra pogoda, tak też było i dzisiaj. Po wczorajszym frontowym wietrze pozostała tylko mała fala, słoneczko odbijało się w niebieściutkim morzu. Podpłynęliśmy bliżej. Radar pokazywał odległość pięciu mil do znikającego małego białego punkciku. Nadal jednak nie mogliśmy rozpoznać, co to właściwie pływa? Nagle usłyszeliśmy zanikające wołanie w ukaefce. - Yacht calling ship! - Replying ship „Lake Mead”. Please give your position! – odezwałem się natychmiast. Ale w ukaefce zapanowała cisza. Nie wiedziałem więc, czy to odezwał się nasz biały punkcik, czy też inny jacht. Mogło to być wołanie z daleka. Kiedy znaleźliśmy się na czterech milach, widać już było przez lornetkę, że biały punkcik to jacht ze złamanym masztem. Wtedy znowu zacharczała ukaefka i odezwał się słaby głos. - Yacht calling ship! - Replying ship. Please give your position – powiedziałem. Wreszcie podał mi pozycję. - Trzeci, sprawdź pan tę pozycję na mapie!- poleciłem - Panie Kapitanie, to on, pozycja przed naszym dziobem! - Oh, my dear friend, what happened to you?-krzyknąłem. I see your yacht, we are approaching to you! - podchodzę do Ciebie. Are you alone? – zapytałem-czy jest sam. - I´m sinking. Can you help me? I’m sinking. Yes I´m alone! - odpowiedział. Więc tonie! Jest sam! Trzeba go ratować! Teraz było wszystko jasne. Przed nami tonął jacht, a siedział na nim samotny żeglarz. Ogłosiłem natychmiast alarm człowiek za burtą i zacząłem zwalniać maszyną, żeby zatrzymać naszego rozpędzonego ponad dwustumetrowego grata. - Co się dzieje z twoim jachtem –krzyknąłem . Czy mam go ratować? A on na to. - Jacht szybko nabiera wody. - Chyba nie da się go uratować... - Płynę do Corpus Christi, mogę cię tam zabrać. - Obojętnie w jakim kierunku! - krzyczał żeglarz. Mieliśmy na rufie dźwig gospodarczy, był za mały, żeby podnieść jacht z wody. Zatrzymałem statek w odległości około 50 metrów od tonącego jachtu. W tym momencie żeglarz przesiadł się na mały pontonik i wiosłował do naszej burty. Rzutka rzucona z pokładu trafiła prosto w ponton i po chwili samotnik został przyciągnięty do lewej burty naszego statku. W dole kiwał się biało niebieski jacht. Nosił nazwę „Inspiration”. Na jego podkładzie, w gęstwinie wantów, sztagów i żagli, leżał złamany maszt. Marynarze wyciągnęli na burtę dwa skromne woreczki uratowanego przez żeglarza mienia, a on sam wdrapał się po sztormtrapie. - Scheisse! - warknął nieoczekiwanie po niemiecku, tupiąc nogą i wskazując palcem na swój jacht. A chwilę potem, gdy zorientował się, że uratowała go polska załoga dodał niby po polsku dzienkuja, dzienkuja. W chwilę później stał już na mostku i ze łzami w oczach obserwował powolną śmierć swojego jachtu. - Captain, to jest tak, jakby tonęła połowa mojego serca, jakbym tracił moją ukochaną dziewczynę, w samotnym rejsie często z nią rozmawiałem... - Panie Chiefie! – krzyknąłem na pokład. – Trzeba wysłać dwóch ludzi tym małym pontonem żeglarza, żeby zobaczyć, czy na jachcie jeszcze kogoś nie ma! – pomyślałem, a może zamordował zonę i chce utopić jacht?- trzeba to sprawdzić. Bosman Jasiu i starszy marynarz Bogdan powiosłowali pontonikiem, walcząc z falą, na szczęście przywiązaliśmy ich liną, żeby potem można było ich ściągnąć. Na jachcie nie było nikogo-meldowali, ale uratowali pływający akordeon. Jacht tonął w oczach. Niemiecki żeglarz – dowiedzieliśmy się, że nazywa się Horst Scholz – obserwował to ze skrzydła i płakał. Żeby go uspokoić wlałem więc w niego nieco Jasia Wędrowniczka. Na mostek przynieśli akordeon i okazało się, że Chief Mechanik umie grać. Zagrał na skrzydle i była to niesamowita scena. Jacht tonął przy burcie, Horst płakał, a Chief Mechanik grał skoczne melodie. Wreszcie zrozpaczonego Horsta steward ulokował w armatorskiej kabinie. W sobotę wieczorem, przy szaszłyku, piwku i muzyce, żeglarz zaczął swoją długą opowieść o podróży, którą miał okrążyć świat. Opowieści towarzyszył Chief Mechanik, przygrywając na uratowanym akordeonie. Steward Rysiu szarpał struny swojej elektrycznej gitary. Wszyscy razem śpiewaliśmy uratowanemu żeglarzowi marynarskie piosenki i w ten sposób zawiązała się miedzy nami nić przyjaźni. - Wyruszyłem półtora roku temu z Peenemünde – opowiadał Horst. Jacht budowałem w Peenemünde – Miałem tylko dwa lata wolnego na opłynięcie świata... - A więc opłynąłeś prawie cały świat, żeby nas spotkać – przerwałem mu żartując. – Tymczasem, w linii prostej, mieszkamy od siebie niecałe dwieście kilometrów! - No właśnie. Przepłynąłem 26 tysięcy mil. Brakowało mi tylko jeszcze 5 tysięcy. Na Śródziemnym kółko by się zamknęło. Trzy lata samodzielnie budowałem ten mój jacht Slup. Miał osiem metrów. Był jednak chyba trochę za mały, jak na taką podróż. Zresztą, to materiały wysiadły, nie ja. Ale przecież wiesz, jak ciężko było o dobre materiały w komunistycznej NRD... Dotarłem do Emden i tam wpłynąłem na rzekę Ems. Kanałami i rzekami przeciąłem Europę, wypływając w końcu na Morze Śródziemne niedaleko Marsylii. Potem opłynąłem Śródziemne, zatrzymując się na Capri i na greckich wyspach. Przez Kanał Sueski dotarłem na Morze Czerwone. Potem był Egipt, Erytreja. Ta ostatnia cholernie gorąca... Miałem trudności z wydostaniem się na Ocean Indyjski, przeszkadzały wiatry i silny prąd przeciwny. Wreszcie dotarłem na piękne Maladivy, a stamtąd ruszyłem na Indonezję. Jednak na środku oceanu złapał mnie sztorm i połamał mi samoster. Przez następne dwanaście dni, czyli tysiąc mil, sam musiałem sterować na okrągło. Co chwila zasypiałem przy rumplu. Trwało to kilka minut, a budziłem się przestraszony, coś się stało? Próbowałem przespać się zrzucając żagle, ale wówczas fale chciały rozwalić jacht. Udało mi się jednak jakoś dopłynąć do Djakarty, gdzie naprawiłem samoster. A potem były przepiękne wyspy Bali i Lombok, z zachwycającymi dziewczynami. Aż dotarłem do Nowej Gwinei, gdzie na szczęście nie zostałem zjedzony. W drodze do Japonii schowałem się przed tajfunem na wyspie Guam, tam, gdzie Amerykanie mają swoją bazę. - Skąd wiedziałeś o nadchodzącym tajfunie? – zapytał radiooficer. - Z chmur i barometru, innych instrumentów do odbioru pogody nie miałem – odrzekł Horst. Na japońskich wyspach przyjmowano mnie niezwykle gościnnie. Tkwiłem tam prawie miesiąc. Aż żal było wypływać. Wreszcie zdecydowałem się na skok przez Pacyfik. I ruszyłem prosto do Vancouver w Kanadzie. To był najdłuższy przelot bez przystanku, 48 dni żeglugi. Płynąłem wysoko na północ – było cholernie zimno! – a nie miałem ogrzewania na jachcie... Nawet jednej ryby nie złowiłem. Na dodatek strach było tak płynąć we mgle bez radaru. Niekiedy słyszałem tylko huk maszyn przechodzącego obok statku. Wtedy modliłem się i liczyłem na to, że on widzi mnie w swoim radarze i nie przejedzie po moim małym jachciku... Nie stać mnie było na lepsze wyposażenie jachtu, dlatego nie miałem też tratwy ratunkowej, ani boi satelitarnej... -Ja Ci powiem Horst my takich małych jachtów przy dużej fali w radarze nie widzimy. - Nie narzekaj! – zaśmiał się chief. - Wyposażenie miałeś prawie jak Kolumb! - Zawitałem w końcu do Kanady. Znowu przepiękne widoki czystej natury. Przerwał, a okulary zaszły mu mgłą rozczulenia. Przyjrzałem mu się uważniej. Był niski, niepozorny, z kolczykiem w uchu. I chudy jak szczapa. Zajadał kurczaka, głośno mlaskając. A potem znowu zaczął mówić. Najwyraźniej samotność ostro mu dopiekła. A później szalone miasta u dołu amerykańskiego wybrzeża - San Francisco, San Diego, Acapulco... Nie potrafię opowiedzieć, co tam przeżyłem... No, ale trzeba było płynąć dalej. Wspaniała Kostaryka, Panama i już byłem na drugiej stronie! Teraz miałem już tylko mały skok przez Atlantyk i zakończyłbym kółko wokół świata! Po drodze zawinąłem jeszcze na meksykańską wyspę Mujeres, gdzie - jak sugeruje nazwa – znowu było pełno kobiet... Isla Mujeres. Resztę znacie. Uratowaliście mnie w drodze na Florydę. Żal jachtu, ale jestem optymistą, więc mam nadzieję, że wybuduję nowy i wybiorę się znowu na oceany. Tym razem jednak już nie sam... W ostatni odcinek podróży wypłynąłem z Meksyku, z wyspy Isla Mujeres. Chciałem dotrzeć na Florydę, to tylko trzy dni przelotu... Ale już w pierwszym dniu złamał mi się maszt. To nie był wielki sztorm. Tylko nieprzyjemne fale. No i nie wytrzymał przeżarty rdzą maszt. Wskoczyłem do wody i wyciągnąłem ten cholerny maszt na pokład. Wszystko było poplątane, ale udało się postawić mały żagielek. Wiatr zmienił się i mogłem teraz płynąć tylko w kierunku Nowego Orleanu. W nocy oświetlił mnie reflektorem duży statek m/s „Zeus”. Kapitan, jak się okazało mój rodak z byłej NRD, chciał mnie zabrać do Corpus Christi. Odmówiłem, bo myślałem, że na tym kawałku żagielka dotrę jednak samodzielnie do lądu i uratuję mój kochany jachcik. Ale się nie udało. Na trzeci dzień fala uderzyła w jacht i pękły śruby mocujące kil. Wtedy zaczął on przeciekać. Próbowałem uszczelnić przeciek, ale nie miałem szans. Potem przez następną dobę wybierałem wodę wiaderkiem i wołałem o pomoc małą przenośną ukaefką, lecz nikt mnie nie słyszał. Wyższa antena złamała się wraz z masztem. Nie miałem radia. Widziałem blisko przechodzące statki, nikt jednak nie odpowiadał na moje wołanie. Pomału wysiadały baterie w ukaefce. Zapaliłem wtedy silniczek, umocowany za burtą i na resztkach paliwa próbowałem dotrzeć do bardziej uczęszczanej trasy. Przepłynąłem jednak tylko 20 mil, bo skończyło się paliwo. Następnej nocy zdecydowałem się wystrzelić dziesięć czerwonych rakiet, akurat tuż przed dziobem płynących dwóch statków. Ale popłynęli dalej, nie zauważyli mnie...Nie zauważyli rakiet. Zostały mi dwie rakiety i zdechła ukaefka. Wtedy zacząłem się modlić. Wkoło kręciły się rekiny, chyba czekały na mój koniec. A rankiem ujrzałem was. Najwyraźniej ktoś tam na górze wysłuchał moich modłów... -A widzisz-mówię do niego- to ty posłałeś sygnał satelitarny swoją modlitwą do Pana Boga, który wrócił do mojej głowy, a ja zastanowiłem się i dlatego Cię wyłowiliśmy- zażartowałem. Ale myślę sobie, a może coś w tym jest, może tak było? Po dwóch dniach żeglugi dowieźliśmy naszego żeglarza do Corpus Christi w USA. Wielki świat nagle zainteresował się samotnym żeglarzem. Zjawiły się prasa, radio, telewizja. Dziennikarze prześcigali się, żeby uzyskać wyłączność na jego wspomnienia. Przy okazji, pokazywano też nas. Ukazywaliśmy się nawet na dwóch kanałach telewizyjnych W ten sposób samotny Horst stał się sławny, a my wraz z nim. Fetowali nas na przyjęciach miejscowi Niemcy. Telewizje chciały kupić moją video kasetę na której uwieczniłem całe ratowanie, ale podarowałem ją Horstowi. Jak się potem okazało, Horst miał na kasecie całą dokumentację tonięcia, i mógł uzyskać ubezpieczenie i kupił sobie za nie drugi jacht. Na ulicy nagle łapie mnie za rękaw munduru jakiś nieznajomy. - You look like Polish Captain! I saw You in Newspaper and TV! - krzyczał starszy, nieznajomy pan na ulicy w Corpus Christi...- To ty uratowałeś tego żeglarza? - Tak, ja - stwierdziłem dumnie - właśnie jedziemy znowu do telewizji... - Szkoda, że nie mam przy sobie kamery! Mógłbym pokazać cię moim polskim przyjaciołom w Chicago... Aha, jestem Litwinem, mieszkam w Chicago. Opowiem im, że cię spotkałem! Telewizja zrobiła z tonięcia Horsta show! Najśmieszniejsze było jak złapałem Horsta za uszy i pocałowałem go w czoło, a telewizja zrobiła z tego wielokrotne cmoknięcia w czoło. Samotny żeglarz Horst już nie żegluje sam. Tak jak zresztą zapowiedział. Odwiedza mnie w Szczecinie, gdzie wspólnie pływamy na moim jachcie o dźwięcznej nazwie „Mamuśka”. A kiedy zaprasza mnie do Berlina, regatujemy z kolei na nowym jachcie Horsta. Tak to powstała przyjaźni polskiego kapitana i niemieckiego żeglarza.

URATOWANY TRIMARAN XAVIERA

URATOWANY TRIMARAN XAVIERA Na ścianie mojej tawerny wisi malutki barometr. To prezent z uratowanego trimarana. W 1987 r. na "Powstańcu Listopadowym” uratowaliśmy (w sztormowej pogodzie) jacht trimaran. Jak to się zdarzyło? Płynęliśmy przez Biskaj, gdy nagle usłyszeliśmy „May Day. May Day Last Time”. Posztormowa pogoda, ale trzeba było szukać. Zaczęliśmy szukać, kto tu tonie? Raz krzyknęło i cisza w UKF-ce? Szukamy, płyniemy, płyniemy w kółko, wysoka fala i nagle patrzę jest malutki punkcik. Zbliżyliśmy się na 5 mil, a ja go raz widzę na fali, raz go nie ma. Przez lornetkę patrzę. Bliżej, bliżej. -Jest, jest, to jakaś łódka, to chyba ten woła pomocy. Jeszcze bliżej podpływamy patrzymy, a to trimaran ze złamanym masztem na pokładzie. -No to trzeba go ratować! Patrzę na pokładzie ludzie, są ludzie, macha jakiś człowiek, krzyczy. Podpłynęliśmy tak blisko, że jakiś człowiek zdążył wskoczyć na wyrzucony sztormtrap i wdrapał się na mostek. Okazało się, że to kapitan. Przedstawił się, jako właściciel trimarana Xavier Sergent i nagle powiedział: - Kapitanie jak chcesz nas ratować, to tylko razem z jachtem. To mój jacht. -My dear friend! –mówię. Nie mogę wyciągnąć Twojego jachtu, bo nie mam takiego dźwigu. Mogę natomiast uratować Ciebie razem z załogą. Ile tam masz tych załogantów? -Ano mam dwóch studentów. Płyniemy z Afryki do Francji. - Noo tak, widzę tam na pokładzie, już moja załoga wyciągnęła jednego ledwo żywego na burtę. - No- to jest Thomas, Thomas on słabo się czuje. -To nic, zaraz go tu wyleczymy- mówię. Mamy matkę Chrzestną statku na burcie. Natychmiast się nim zaopiekowała, wlała w niego trochę wódeczki, no i jakoś tam stanął na nogach. - Ale ja schodzę na jacht-mówi Xavier, jak nie chcecie mnie uratować z jachtem, to ja czekam, może jakiś inny statek podpłynie i razem mnie uratuje z jachtem. Ja nie zostawię jachtu! - Jak to sztorm, mówisz że jacht nabiera wody, ledwo co nie utonie?! A Ty ręka jakby złamana, reszta załogi chora! Jakiś desperat- myślę. -My dear friend! Nie mogę Cię tak zostawić! Nie mogę Cię puścić! -Ja schodzę!- krzyknął zdesperowany. -Jakiś szaleniec?- myślę sobie. Poczekaj!, poczekaj! –mówię. Może spróbujemy jakoś to na to zaradzić? Może spróbujemy… czekaj. Mamy trochę czasu, bo płyniemy do Lizbony, do Setubal na stocznię, many trochę czasu jeden dzień zapasu do chwili rozpoczęcia remontu. To może spróbujemy Cię podholować, zaholować Cię na redę blisko 60 mil do Portugalii, tu masz na mapie, Cabo Mondego, do takiego maleńkiego portu Figueira da Foz? - No to byłbym Ci bardzo wdzięczny Captain! - Ale, zaraz, zaraz, musisz podpisać taki list, że ratuję jacht, bo ja mogę ratować Ciebie i twoją załogę, ale jachtu nie wolno mi ratować bez tego listu… -Dawaj! – mówi. Wszystko podpisuję! Jestem ubezpieczony, wszystko ubezpieczenie zapłaci! No i tak to się stało, że nagle moja załoga weszła na jacht, obwiązała go cumami. - Musicie tak obwiązać, zrobić szelki, połączyć dwie cumy-440 metrów będzie, musicie wielkimi szaklami, ciężkimi obciążyć hol, żeby tonął w wodzie i musicie cały jacht pod kilem, bo jak bym pociągnął tylko za dziób, to bym Ci urwał dziób i rozwalił jacht z Tobą razem - tłumaczyłem. - Dobrze, dobrze Captain, tak zrobimy. Obwiążemy wszystko, będzie OK! Załoga już pracowała. -Jeszcze wyślę Ci mojego 2-go oficera na jacht, bo muszę mieć komunikację z UKF-ką, muszę wiedzieć, czy tam wszystko w porządku i czy się jacht nie rozpada?- informowałem Xaviera. Posłałem 2-go oficera, wziął UKF-ę, ale po pewnym czasie przeżył ciężką chorobę morską, bo przecież zszedł z 30-to tysiącznika na 11 metrów trimarana. Trudno się dziwić, ale doszedł do siebie i zaczął współpracować, komunikaty przesyłać. I w ten sposób ruszyliśmy, oczywiście Thomas został na burcie, a Xavier zszedł na jacht, stwierdzając: -Nieważna ręka, nieważne nic, muszę być na swoim jachcie. No i ruszyliśmy pomalutku, najpierw „bardzo wolno naprzód”, a potem się rozpędziłem, widziałem jak jacht skacze na fali –jak ta mała łupinka, raz w górę, raz w dół, raz go nie ma, raz jest. No ale 2-gi oficer meldował, że wszystko jest OK, nic się nie dzieje, to w końcu już 8 węzłów płynęliśmy. Nic się nie stało, doholowaliśmy ten jacht na redę maleńkiego, rybackiego portu Figueira da Foz koło Cabo Mondego. I tam okazało się, że w Niedzielę nie ma nikogo, kto mówi po angielsku, na szczęście mój hiszpański, połączony z portugalskim okazał się OK, dogadaliśmy, że wyruszyła łódka prywatna łódka, żeby zaholować trimarana do portu, no bo ja nie mogłem bliżej jak 2 mile dopłynąć, bo już było za płytko i dlatego załatwiłem konsultując z Xavierem. -Xavier -mówię, tutaj jest prywatna łódka, tyle będzie kosztowało, a jak bym Ci ratowników wysłał, to Ciebie to musiałoby kosztować bardzo dużo, to byłoby ratownictwo i może by Ci zarekwirowali jacht. A tu zapłacisz tylko tyle, mało! Dasz radę? - Tak jest, dziękuję ci, bardzo dobrze! To dobrze!- odpowiedział Xavier. No i łódka przypłynęła, Thomasa spuściliśmy na trimarana, a wciągnęli 2-go oficera. Podziękowania były wielkie, no łzy w oczach uratowanych, itd., okrzyki, entuzjazm i trzy długie syreną na pożegnanie i jeden krótki kapitański na koniec i tak to odholowano do Figueira da Foz trimarana. Dwa miesiące potem wyładowywaliśmy Powstańcem Listopadowym w Bordeaux. A tu przyjemna niespodzianka. Xavier Sergent, kapitan uratowanego trimarana, specjalnie przyjechał z Paryża, żeby podziękować za ocalenie. Przyniósł prezenty, przyniósł wino Bordeaux, całą ciężarówkę i oczywiście gościliśmy się przez cały dzień całą załogą. Ja opowiadałem i on opowiadał, co przeżyliśmy podczas holowania. Podziękowań było wiele i zostaliśmy przyjaciółmi. Dowiedzieliśmy się, jak w sztormie złamał im się maszt i że skończyły im się baterie ukaefki, wyładowane od wielogodzinnego wołania. Wystrzelali też wszystkie rakiety, nikt nie pospieszył im na ratunek, a my odebraliśmy ich ostatnie wołanie o pomoc, bo skończyły się im baterie UKF-ki. A na koniec Xavier z uśmiechem powiedział, że nigdy tak szybko nie pływał, a szczególnie, na dodatek na holu. Okazało się, że Xavier Sergent jest dyrektorem atomowej elektrowni. I jest zapalonym żeglarzem. Mieliśmy więc wspólne zainteresowania. Otóż potem, przez dwa lata, pisywaliśmy do siebie listy. Xavier namawiał mnie, abyśmy wspólnie wyruszyli jachtem w świat. No, ale jakoś nie zdecydowałem się z nim płynąć. Ale przydarzyło się, że moja córka wyszła za mąż i zafundowałem młodej parze podróż poślubną do Francji. Dodatkowo napisałem o tym Xavierowi. Odpisał długim listem. Narysował w nim swój domek pod Paryżem. A także kamień, pod którym chował klucz. To była jego ilustrowana informacja, na wypadek gdyby nie było go w domu. Napisał, to jest dom, z którego Ty i Twoi przyjaciele, zawsze mogą korzystać... A potem odebrał moich bliskich w Paryżu i przez tydzień wspaniale ich gościł w swoim domu i obwoził po Paryżu. Naprawdę mówię Wam, nigdy nie wiadomo, co z czego może wyniknąć. Jak „Kuba” Bogu, tak Bóg „Kubie”!

URATOWANA JUDY

URATOWANA JUDY Na ścianie mojej tawerny wiszą podziękowania od USCG za moje ratownictwa na wodach USA. Któregoś roku zostałem nawet nominowany do nagrody ustanowionej w Washington za trzy moje akcje ratownicze podczas jednego tylko roku. Przypominają mi te podziękowania między innymi uratowaną Judy. Kiedyś w mojej tawernie zasiadło 12-tu sławnych Kapitanów Jachtowych z Bractwa Wybrzeża, a ja im opowiadałem o moim ratowaniu żeglarzy. W 1980 roku wypłynąłem na m/s „Care” w Norfolku, gdy nagle zaczęły latać nad nami samoloty. Morze dymiło od rzucanych przez nie pławek. Okazało się, że wytyczały one nam trasę do tonącego jachtu, którego jeszcze nie widzieliśmy. Nasz m/s „Care”, z filipińską załogą, płynął na ratunek pełną szybkością. Załoga już przygotowywała statek do podjęcia rozbitków. Na wzburzonym morzu wreszcie zamajaczyła maleńka łupina. Miała złamany maszt i szybko nabierała wody. Powszechne było zdziwienie, gdy na jej pokładzie dojrzeliśmy samotną dziewczynę. Nasz czterdziestotysięcznik zasłonił tonący jacht, zaś Filipińczycy sprawnie wyciągnęli dziewczynę na pokład „Care”. Dziewczyna nazywała się Judy Lawson. Była nie tylko samotną żeglarką, ale w dodatku dziennikarką „Observera”. Słaniała się ze zmęczenia. Załamującym się głosem wyszeptała: - Ratujcie mój jacht... - Postaramy się – odrzekłem. I poleciłem stewardom zaprowadzić ją do kabiny. Z dużym trudem podnieśliśmy potem tę jej łupinę z wody. Założyliśmy slingi pod jacht. Morze było silnie wzburzone. Na dźwigu siedział Filipińczyk, a ja kierowałem akcją tak, żeby poderwać jacht do góry i nie połamać naszego dźwigu. Udało się jacht był na pokładzie! Trochę czasu zajęło też zamocowanie jachtu na pokładzie. Ale w końcu wszystko było gotowe i mogliśmy wrócić do swoich zajęć. Nazajutrz Judy była już w lepszej formie. Dowiedzieliśmy się, że płynęła w regatach samotników „Ostar 80”, z Anglii do USA z Plymouth do New Portnews. Płynął w nich też nasz żeglarz Kazimierz „Kuba” Jaworski. Judy była w czołówce regat, gdy dopadł ją sztorm. Stało się to na dwa dni przed metą. Wichura złamała maszt, a jacht zaczął tonąć. Tymczasem nasz wielki „Care” płynął do Gibraltaru z szybkością szesnastu węzłów. A umocowany na pokładzie jacht Judy cały czas nadawał sygnały przez satelitę. W ten sposób amerykańscy telewidzowie, śledzący przebieg regat w telewizji, dosłownie osłupieli. Bo oto jacht ich zawodniczki nagle zaczął płynąć do Gibraltaru. Tak jakby zawodniczka postradała zmysły, albo zdolność żeglowania. Naturalnie, nic nie wiedzieli o najnowszych przygodach samotnej żeglarki. Rozpieszczana przez załogę Judy całkowicie o nadawanych sygnałach zapomniała. Nieustannie przeprowadzała ze wszystkimi wywiady, a nawet kręciła film. Do mnie mówiła Charlie, bo źle jej się wymawiało Włodek, Fłodek. - Charlie! Dawno nie widziałam marynarzy- stwierdziła przytulając się do mnie. - Judy, a ja dawno pięknej żeglarki- dodałem. Po ośmiu dniach wpłynęliśmy na redę do Gibraltaru. Natychmiast przybyła do nas prasa, telewizja, bo już się rozniosło, że mamy Judy na pokładzie. Miałem więc odpowiednie audytorium, aby nieustannie podkreślać, że to Polak uratował Amerykankę. Wyładowaliśmy też jacht, częściowo zreperowany przez załogę. Potem czule pożegnaliśmy Judy i wypłynęliśmy do rumuńskiej Konstancy. Podróż minęła bez większych przygód. A kiedy dobiliśmy wreszcie do portu, na kei dostrzegliśmy naszą Judy i moją żonę. - Stęskniłam się za wami, przyleciałam samolotem...- krzyczała Judy. Co było robić? Wydaliśmy powitalne party, które skończyło się w miejscowej knajpie. Nieszczęścia jednak lubią chodzić parami. Kiedy wracałem z Judy z tanecznego parkietu, nagle stwierdziła brak torebki z pieniędzmi i dokumentami. Narobiliśmy więc szumu w czterech językach. Elektryk Chilijczyk krzyczał po hiszpańsku, Judy po amerykańsku, Filipińczycy we swoich dialektach. Zaś ja darłem się po rosyjsku, który to język dobrze tu rozumiano. Okazało się jednak, że kierownictwo lokalu nie jest zainteresowane kradzieżą. Pojawił się nawet pośrednik złodzieja, bezczelnie żądając dwustu dolarów za paszport Judy. Powiadomiliśmy więc naszego agenta i dopiero on sprowadził policję. Owszem, przyjechali. Związali nawet jakiegoś Rumuna. Ale przy okazji wcisnęli nas do kibitki i zawieźli do aresztu. Mimo, że w czterech językach tłumaczyliśmy, co się naprawdę stało. A nawet ich straszyliśmy! Judy zagroziła, że wszystko opisze w gazetach. Jednak zlekceważyli nas. Oczywiście, nic się nie znalazło. Natomiast Judy poszła następnego dnia do amerykańskiej ambasady, gdzie bez problemów dostała drugi paszport i pieniądze. Po czym odleciała do domu. Później pisała do mnie listy, w których niezmiennie zamieszczała przepiękne cytaty z powieści Conrada-Korzeniowskiego. Uważała go, bowiem za największego pisarza – marynistę, jaki kiedykolwiek tworzył. W tych listach pisała, że teraz, po przygodzie z naszym statkiem, ma wśród amerykańskiej Polonii całą masę przyjaciół. Podróżując po Stanach opowiada i wyświetla film o swoim dramatycznym rejsie i cudownym uratowaniu. W jakiś czas potem trafiłem do Houston, w Teksasie. - Hallo Charlie – witali mnie stewedorzy! Skąd znają mnie?- zdziwiłem się. Okazało się, że zna mnie tam i w całym USA i wita sporo osób. Była to zasługa telewizyjnego programu Judy, która mocno mnie zareklamowała. Niedługo potem nadszedł od Judy list, w którym donosiła: – „Piszę książkę o naszym wspólnym rejsie i o Was. Latem znowu będę samotnie przepływała Atlantyk. Dobrze byłoby, żebyś kręcił się gdzieś w pobliżu”. Judy odeszła już na wieczną wachtę! Cześć Jej Pamięci!

TURADE

TURADE Stałem kiedyś „Powstańcem Listopadowym” na stoczni w Setubal w Lizbonie. Świetna okazja, żeby zobaczyć portugalską Turade, czyli corridę po portugalsku. Załatwiłem więc wycieczkę dla załogi na arenę Santarém w Lizbonie. Jest to fenomen społeczno-kulturowy, zadziwiające połączenie widowiskowego sportu i wysokiej sztuki - to show i obrzęd religijny w jednym, w którym biorą udział tylko wyjątkowo odważni ludzie. W portugalskich walkach byków nie wolno zabijać zwierzęcia. Przeciwnikami w pierwszej rundzie walki są: byk z nałożonymi na rogi kapturkami i jeźdźcy Cavaleiros. Portugalska corrida de touros składa się z czterech odsłon. Najbardziej emocjonującą z nich jest Forcados. Forcado, czyli członek zespołu, odgrywa tzw. "zatrzymanie wzroku", finałową scenę typowej w Portugalii walki byków. Grupy odgrywające ten spektakl charakteryzuje to, że w przeciwieństwie do Matadorów oraz Cavalieros nie są profesjonalistami - walczą z bykiem z zamiłowania i chęci kontynuowania wieloletniej tradycji. Ci wspaniali, doskonali jeźdźcy – wywodzili się w minionych wiekach wyłącznie z arystokracji. Odziani w paradne stroje harcują na koniach wbijając w kark byka specjalne, krótkie włócznie banderillas, doprowadzające zwierzę do wściekłości. Na arenę na pięknym koniu wjechał odziany w tradycyjny XVIII-wieczny strój (cavaleiro). Po początkowej rundzie honorowej cavaleiro opuścił arenę witany wspaniałym aplauzem publiczności. Teraz na arenę wpuszczono byka z osłonami na rogach – zwierzę wcale jeszcze nie wyglądało groźnie. Ale wybiła godzina dla cavaliero na swoim pięknym i doskonale ujeżdżonym koniu jeździec wykonywał śmiałe manewry, ciągle atakując byka – touro. Wbijał po kolei w kark i szyję byka 12 banderillas. Kolorowe wstążki na włóczniach dodatkowo drażniły zwierzę. Był to przepiękny pokaz nadzwyczajnego kunsztu jeździeckiego. Cavaliero trzymając dwie banderillas w dłoniach, kierował koniem tylko nogami, a koń tańczył wokoło byka i unikał jego rogów. Cavaleiros cieszą się w portugalskich walkach byków najwyższym szacunkiem. Ci wspaniali jeźdźcy w strojach z XVIII wieku wzbudzają zachwyt tysięcy ludzi zgromadzonych na arenie corridy. Kiedy cavaleiro osiągnął swój cel, opuścił arenę przy burzliwych oklaskach publiczności. Wierzchowce biorące udział w walkach byków to osobny temat. Na zwykłym koniu nie ma co wjeżdżać na arenę – na widok szalejącego byka, zrzuciłby z siodła każdego jeźdźca. Dlatego już od XVIII wieku w corridzie biorą udział tylko konie luzytańskie. Równać się z luzytanami pod względem charakteru nie może żadna inna rasa – odznaczają się niezwykłą wytrzymałością i fenomenalną odwagą. Taki koń wart jest fortunę. Nastąpił drugi akt spektaklu pojawiał się pikador – jeździec z lancą, który miał za zadanie przewrócić na ziemię wściekłego i rannego byka. Nie udało mu się to jednak i musiał salwować się ucieczką, bo oto byk mało go nie przewrócił razem z koniem. Przyparł go do barrery, podniósł konia na rogach zahaczając o derki ochraniające, obłożone na bokach konia. Jeździec wbił lancę w kark byka i udało mu się uwolnić. Na szczęście jeźdźcowi i koniowi nic się nie stało. Nie było jednak aplauzów. Publika była niezadowolona. Akt trzeci był szczególnie emocjonujący, gdyż była tu tzw. pega – walka bez broni. Młodzieńcy Forcados mieli na celu okiełznanie rozwścieczonego zwierzęcia, używając tylko siły własnych mięśni. Forcados nie mają tak drogich strojów, jak cavaleiros – w przeciwieństwie do jeźdźców-arystokratów pochodzą zawsze z prostego ludu. Zazwyczaj ośmiu forcados ustawia się jeden za drugim i prowokuje byka tak długo, aż ten pobiegnie za nimi z pochyloną głową. Najważniejsze zadanie ma teraz forcado stojący na przedzie: musi rzucić się na rogi byka. Aby się uratować, musi wykonać śmiały skok, najlepiej przez rogi byka lub złapać go za rogi i trzymać. Potem wszyscy forcados próbują powalić byka na ziemię, bez użycia broni, popychając go z boku i wieszając się całym ciężarem na ogonie zwierzęcia. Forcados podzieleni byli na grupy, na drużyny po ośmiu zawodników. Każda ósemka forcados miała wyraźną organizację. W grupie byli „obrońcy”, „pomocnicy” i „napastnicy”. Przed walką na rogi byka zakładają specjalne skórzane ochraniacze, mające łagodzić uderzenia. Niestety żadne osłony nie uratują forcado, jeśli zrobi choć jeden fałszywy ruch – najmniejsza pomyłka może skończyć się utratą zdrowia, a nawet życia. Do walki z bestią stanęło wężykiem ustawionych jeden za drugim ośmiu forcados, a na czele stał mały, dziarski, chyba gardzący śmiercią. Wyszedł zwierzęciu naprzeciw, próbował przykuć uwagę byka, krzyczał i powoli krok za krokiem zbliżał się w jego stronę. Kiedy byk ruszył, mały szykował się do skoku na jego rogi. W ostatnim momencie odskoczył do tyłu, żeby zmniejszyć siłę uderzenia byka, objął go za rogi i wisiał na nich w powietrzu, ale po chwili wściekły byk potrząsnął tak głową, że mały już fruwał w powietrzu. Podniósł się z ziemi, a koledzy forcados odgonili byka i znowu ustawili się wężykiem do walki. Tym razem mały rzucił się na rogi i trzymał się mocno, a pozostali forcados rzucili się na bestię, złapali go za ogon i po ciężkiej walce powalili na ziemię. Zmęczony byk leżał a forcados tryumfowali, oglądając swoje siniaki i pozując do wspólnego zdjęcia. Aplauz publiczności był wspaniały! Scena ta powtarzana była kilkakrotnie, z udziałem innych drużyn forcados i z różnym efektem… Czasami wszyscy musieli uciekać, jednego poturbowanego wyniesiono, ale potem wracali i powalali byka. Te mrożące krew w żyłach sceny szczególnie działały na Matkę Chrzestną naszego statku, bo piszcząc zamykała oczy, a potem pytała jak było? Publika jednak wyła z zachwytu nad odwagą młodzieńców i nagradzała ich bogato oklaskami. Ci młodzi mężczyźni wielokrotnie ryzykowali swoje zdrowie dla tego spektaklu i sławy. Musieli mieć do siebie pełne zaufanie. Każdy z nich wierzył, że gdy stanie twarzą w twarz z rozjuszonym bykiem, współtowarzysze zrobią wszystko, aby nic mu się nie stało. Podczas trwania Tourady wśród forcados zawiązują się prawdziwe przyjaźnie. Miałem też i ja takiego przyjaciela w Lizbonie, Cavaliero, który podarował mi na pamiątkę banderillas, to te, które wiszą teraz na ścianie w mojej Tawernie.