wtorek, 4 stycznia 2022

AFRICAN AZALEA MATADI

African Azalea Matadi U amerykańskiego armatora Seaboarda na African Azalea płynęliśmy jak zwykle po afrykańskich portach. Tym razem do Matadi w Kongo. Jednak ledwie tylko wypłynęliśmy na redę Owendo, a tu nagle jak coś nie huknie w maszynie! Aż mi na mostku bębenki przytkało! - Fire! Fire in engine! – wydzierał się w telefonie Darek, czyli chief mechanik. - Fire alarm! – zakrzyknąłem więc do chiefa pokładowego, a ten natychmiast nacisnął dzwonki alarmowe. - Chief! Take VHF, go to Engine and report! – poleciłem mu. - Yes, Sir! - Captain! – meldował po chwili. - Jest dużo dymu, nic nie widać, ale załoga już gasi pożar na silniku. - Pożar ugaszony! – meldował po kilku minutach Darek. - Wybuch w karterze pierwszego układu na silniku głównym! Akcja była szybka i sprawna. Zużyto kilka gaśnic, ale pożar ugaszono w zarodku. Na szczęście nikomu nic się nie stało, mimo że wybuch był tak silny, iż wyleciały szyby w Engine Control Room, wyleciały stalowe drzwi kuchni i otwarła się ważąca z tonę klapa za kominem. Najwyraźniej znowu czuwał Antoniczek, mój Anioł Stróż. Trzeba mieć szczęście w nieszczęściu. Potem dryfowaliśmy po redzie z pół dnia, bo mechanicy reperowali układ. W końcu pojechaliśmy dalej. Fiterzy sprawnie naprawili urządzenia, więc czuliśmy się tak, jakby nic się nie stało. Tylko mechanicy mieli dziwne miny i częściej teraz siedzieli w maszynie. - Cholera! – tłumaczył Darek. - Myślę, że to było łożysko. Chociaż się dziwię, bo przecież niedawno wstawiliśmy nowe. Zatarł się układ. Ale ten huk! To mi się przytrafiło po raz pierwszy w życiu! - No, zdarza się – pocieszałem go. - Dobrze, że chociaż na redzie i że nikomu nic się nie stało! Myśl teraz o czymś innym. Przed nami rzeka Kongo. Maszyna musi chodzić, jak szwajcarski zegarek. Nie może być mowy o jakiś dziwnych przypadkach. Wiesz przecież, że prąd na rzece dochodzi niekiedy do dwunastu węzłów... - Ale szwajcarski zegarek chodzi tylko do przodu – żartował Darek. - No to będziesz musiał dać tyle, ile tylko masz. Chcę cię jednak pocieszyć. Ostatnie wiadomości mówią tylko o pięciu węzłach - prądu na rzece… - Zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności – rzekł mechanik. - Wiem, że gdyby na rzece coś się przytrafiło maszynie, to statek stracony! - No, odpukać... „Banana Pilot”na Kongo River zabrał nas tylko na połowę drogi do Boma, gdzie rzuciliśmy kotwicę w oczekiwaniu, aż nasz siostrzany statek „African Begonia” zwolni nabrzeże. Od kilku godzin rozmawiałem przez radio z kapitanem „Begonii”, który także był Polakiem. - Wychodzimy o czternastej – powiedział – a więc możecie już ruszać... Wybraliśmy zatem kotwicę i ruszyliśmy w górę rzeki. Ale niezbyt długo cieszyliśmy się dobrze zorganizowanym życiem. - Cholera, załadunek się przedłuża! – odezwał się nagle w radio kapitan „Begonii”. – Jeśli nie wyjdę do piętnastej, to dopiero jutro rano! - Captain „Begonii” powiada, że może wyjść dopiero jutro.. – rzekłem do pilota. - Nie ma sprawy, panie kapitanie – odrzekł. - Jeśli tak się stanie, to rzucimy kotwicę przed mostem... wiesz Most na Congo River. - W żadnym wypadku! – zaoponowałem gwałtownie. - Nie zgadzam się. Potem nie damy rady nabrać szybkości na przejście pod mostem! A tam jest przecież najmocniejszy prąd! - O.K, Captain, nie chcesz przed mostem, to rzucimy trochę bliżej. Tyle tylko, że tam mogą do nas strzelać rebelianci z Angoli... - To może wrócić na kotwicę do Boma? – zasugerowałem. Ale popłynęliśmy dalej, gdyż problem rozwiązał się sam. „African Begonia” wyszła bowiem o piętnastej i zrobiła nam miejsce przy nabrzeżu. Minęliśmy się tuż przed mostem i pozdrowiliśmy sygnałami. - Speed 9 knots – meldowałem pilotowi tuż przed mostem. - O.K. Captain! Current only 4 knots – ucieszył się pilot. - Slow Ahead! – tuż za mostem polecił pilot – bo przestraszył się, że za szybko płyniemy na keję – będącą bliziutko. Nagle statek zaczął się cofać – na wodzie zauważyłem wyraźny nurt silniejszego prądu. - Full Ahead!!! – ryknąłem i przestawiłem rączkę telegrafu. Z zapartymi oddechami obserwowaliśmy, czy statek ruszy do przodu... Maszyna wyła na pełnych obrotach – wreszcie pokonaliśmy prąd i „ jak żółw” zbliżaliśmy się do kei. - Let go port anchor!!! – krzyknął tuż przed keją pilot – bo nagle prąd zmalał, a przy kei wykręcił i był z nami pchając nas na nabrzeże. Udało się – delikatnie złożyliśmy się prawą burtą do nabrzeża. - Szybciej podawać cumy! – poganiałem Filipińczyków. - Mamy tylko dwadzieścia minut na manewry. O osiemnastej płacimy więcej! Przyłożyli się i zacumowaliśmy o 17.50. Wkrótce potem na „Azaleę” wtoczyła się kilkunastoosobowa zgraja lokalnych oficjeli. Jakoby na odprawę, a w rzeczywistości po darmowy alkohol i papierosy. Czyli – souveniry. A był to czas, gdy Kongo, dawna kolonia portugalska, a potem belgijska, leczyło właśnie rany po wojnie domowej. Agent opowiadał mi, jak to jeszcze do niedawna wyglądało. - Captain – mówił. - Rebelianci walczyli po drugiej stronie rzeki, do Matadi wpadali tylko grabić, mnie zabrali samochód. Teraz życie powoli wraca do normalności. Spójrz, ile statków w porcie! Kilka miesięcy temu nie było żadnego! Zatrudniłem czterech miejscowych wachtowych i ponad dwudziestu pracowników na pokład oraz do maszyny. Płaciłem im 5 dolarów dziennie plus posiłek. Dla nich było to dużo, dla armatora śmiesznie mało. Potężny Papa Willy rządził wachtowymi, stawiając jednego na dziobie, a drugiego na rufie. Mimo tego dozoru, którejś nocy złodzieje wdrapali się po burcie i obcięli kilka metrów naszej rufowej cumy. Wyrzuciłem więc z pracy miejscowego wachtowego, odmawiając zapłaty i wciągnąłem go na czarną listę. A kto tam raz trafił, ten już pracy nie dostanie. Słyszałem, że Papa Willy na „Begonii”, tuż przed jej wyjściem w morze, wyciągnął z kontenera trzech pasażerów na gapę. Któregoś wieczora na własne oczy widziałem złodzieja, płynącego z workiem mąki w rwącym nurcie rzeki; głód jest silniejszy od strachu. Do miasta poprowadził nas Peter, jeden z miejscowych, zatrudnionych przeze mnie w maszynie. Był dobrym przewodnikiem. Mówił po angielsku, trochę nawet po polsku, czego nauczył się, oprowadzając naszych marynarzy. Wszyscy go tu znali, bo dał się lubić i był grzeczny. Nigdy nie zapomniał podziękować. Teraz bardzo mnie pilnował, gdyż na dobry początek dałem mu 5 dolarów. Wyczuł, że u mnie zarobi, więc pilnował interesu. Piotr wymieniał nam dolary na czarnym rynku, ponieważ w banku dawali cztery razy mniej. Kazałem mu też płacić rachunki w knajpach. Jednak po pewnym czasie wydało mi się, że coś za dużo idzie tych dolarków. Przejąłem więc całą kasę. Oczywiście, marynarze wszystkich statków, jakie zawijały do Matadi, niezmiennie od lat pierwsze kroki kierowali do Gondoli. Tu, pod palmą, nie tylko można było wypić tanie piwo, ale nawet dokonać przeglądu wszystkich dziewczynek, które mówiły po rosyjsku. Zresztą, kelnerzy również. Był to efekt niedawnego pobytu na tych wodach rosyjskiej floty łowczej. Także teraz Rosjanie wszędzie się tu kręcili, pomagając miejscowym budować demokratyczne Kongo. Naturalnie, po swojemu. W Gondoli dziewczyny obsiadały nas, jak muchy i było wesoło. Oblegali nas także handlarze pamiątkami, którym zawsze udawało się coś mi wcisnąć. Niekiedy pilnował nas też Papa Willy, Aleks i inni, przez co czuliśmy się bezpieczni. Irena i Małgośka, obie czarne jak smoła, siadywały obok mnie i przez całe wieczory namiętnie się kłóciły się, do której będę należał. Nigdy nic z tego nie wyszło. Płaciłem im po 5 dolarów za towarzystwo i miałem spokój. Jednak od dziewcząt nie można było się odczepić - były wszędzie tam, gdzie się pojawialiśmy. Z Gondoli cała międzynarodowa marynarska rodzina zwykle ruszała do dyskoteki w hotelu Metropol. Tam rozsiadaliśmy się na kanapach i - sącząc zimne piwko - obserwowaliśmy jak gazele kręcą na parkiecie tyłkami. Ten tryb życia był jednak dla nas zbyt męczący, bo rano trzeba było ruszać do roboty. Dlatego po dwóch takich wieczorach nikt już nie wychodził do miasta. Tylko kucharz, Filipińczyk, codziennie ruszał do swojej drugiej żony. Tłumaczył mi, że, owszem, ma w mieście dziewczynę, tyle tylko, że należy ona do tak zwanych porządnych, więc trzyma go na dystans. W końcówce pobytu, przeziębiłem się. Tu, na równiku, było bowiem zimno. Tylko dwadzieścia jeden stopni ciepła! Przeziębiony, przyjmowałem jednak codziennie wspomnianą zgraję inspektorów i im podobnych, którzy oficjalnie przychodzili do nas na kontrolę, a w rzeczywistości wyłudzali prezenty. Wpadali też, na przykład, przedstawiciele stowarzyszenia inwalidów, czy nawet kościoła. Wszyscy oni prosili o pomoc, nigdy nie odchodząc z pustymi rękoma. Uczyłem się - od jąkającego się agenta – miejscowego języka lingala, często zaskakując wizytujących. Zaskoczyłem nawet samego agenta, bowiem w pewnej chwili zagadnąłem go: - Ovandaka wapi? Skąd pochodzisz? Odwiedzających z kolei pytałem - Sango nini? Jak się masz? Na ogół odpowiadali - Malamu, czyli dobrze. Ale widać było, że są zdziwieni. Włączałem również muzykę buszmenów yansi, którą nagrał mi agent, kiedy któregoś wieczora odtańczyliśmy wspólnie taniec czarownika. To właśnie wtedy zapytałem skąd pochodzi w języku lingala. - Mu Yansi, jestem Yansi - odrzekł wtedy. - Urodziłem się tam, gdzie jest wirus ebola... - To ty pochodzisz z Kikwit, prawda? – krzyknąłem. - To niedaleko stąd! I tam rzeczywiście jest wirus eboli! - Skąd ty to wszystko wiesz, captain? – spytał zdziwiony. - Chodź, pokażę ci. Mam wszystko w komputerze... Popukałem w klawiaturę, po czym pokazałem mu, co komputer wie o wirusach eboli. - To prawda, co tu piszą – powiedział. - Po tygodniu od zarażenia człowiek krwawi do wewnątrz i na zewnątrz, nie ma dla niego ratunku, umiera się w strasznych mękach... - A ja mam akurat dreszcze, może to ebola? – pozwoliłem sobie zażartować. - No to, Captain, masz tylko tydzień życia przed tobą! – odpowiedział poważnie agent. Temat eboli solidnie mnie wymęczył, więc zacząłem z innej beczki. - Twój szef mówił, że niebawem będziesz się żenił... - Rzeczywiście. Byłem kawalerem do trzydziestu ośmiu lat. Ale coś mnie nagle naszło. Moją wybranką jest dwudziestoczteroletnia dziewczyna. Teraz musimy jej rodzinie zapłacić aż 200 dolarów. Taki jest zwyczaj. Płaci się odstępne, bo według tradycji ktoś z jej rodziny mógłby moją narzeczoną poślubić. Jestem najstarszym synem, dlatego moja rodzina zbiera na wykup i targuje cenę. - To chyba dobry zwyczaj, bo potem będziesz mógł powiedzieć żonie, że ją kupiłeś! - To prawda, Captain. Rodzina żony nie ma później do niej żadnych praw. Będziemy mieli co najmniej pięcioro dzieci, gdyż dzieci to moja polisa ubezpieczeniowa na starość. Muszę tylko wykształcić pierwszą dwójkę, a później ta dwójka ma obowiązek wykształcić resztę. Według naszej tradycji, to dzieci dbają o spokojną starość rodziców... - W Polsce też przydałaby się taka tradycja – powiedziałem. - U nas dzieci zajmują się wyłącznie sobą, a starych rodziców najchętniej widywaliby na cmentarzu... - Agent, a czy twoja dziewczyna jest też muzułmanką? – spytałem. - Oczywiście, Captain! – odpowiedział dumnie. - To pewno ma wyciętą łechtaczkę i będzie zimna w łóżku? – drążyłem temat. - Captain, Koran mówi, że kobiety są stworzone dla przyjemności mężczyzn. Czasami usuwa im się też wargi sromowe i zaszywa otwór pochwowy, pozostawiając jedynie malutką dziurkę wielkości główki od zapałki, przez którą mogą oddawać mocz i miesiączkować. Po zaszyciu pochwy (bez znieczulenia), dziewczynce związuje się ciasno ze sobą nogi i zmusza się ją, aby leżała na boku przez kilka tygodni, dopóki wszystko się nie zrośnie. Dzięki temu zabiegowi mężczyzna ma pewność, że jego kobieta zachowała dziewictwo, kiedy to zrośnięta pochwa kobiety musi zostać dla niego rozcięta. A jeżeli zdarzy się, że zazdrosny małżonek będzie musiał na pewien czas wyjechać, może się domagać, aby ponownie zaszyto jego żonę, aż do momentu jego powrotu. Do momentu usunięcia łechtaczki, kobieta jest jakby w stanie obojnactwa, czymś między byciem mężczyzną a kobietą. Mężczyzna może w pełni cieszyć się wolnością, czerpać przyjemność z aktu seksualnego, kobieta nie. Mężczyźni uważają usunięcie łechtaczki u dziewczyny za przysługę dla niej, sposób na ochronę przed jej własnym, niebezpiecznym dla niej samej popędem seksualnym. Lepiej zupełnie wyeliminować jej seksualne pragnienia - dla jej własnego dobra. Bo przecież rolą kobiety jest rodzić dzieci oraz być matką, nic ponadto. I tak sobie z agentem gawędziliśmy. Kaszlałem i smarkałem bez przerwy. Miałem chyba nawet gorączkę. A musiałem jeszcze czołgać się po tankach, żeby sprawdzić, jak się ma dziura, którą fiter załatał w dnie, tę, która swego czasu tak bardzo nam dopiekła. Przecieku nie było. W sumie „Azalea” stała w Matadi dziewięć dni. Chcieliśmy z Darkiem, chiefem mechanikiem, wybrać się jeszcze na farmę młyna Seaboarda, ale agent nie umiał wydębić pozwolenia od Imigration; gdzieś tam po lasach toczyła się jeszcze wojna. Młyn, który zapełniał nasze ładownie, codziennie dostarczał nam świeże, swojskie pieczywo, a na koniec podarował nam kilka worków bardzo dobrej mąki. Zmęczony Afryką, przeziębiony w tropiku, z ulgą wyruszyłem na morze. Tam nareszcie poczułem się szczęśliwy. Wierzyłem bowiem, że morze mnie wykuruje, bo tam nie ma wirusów. Czekały nas za to huragany. Floyd właśnie dał popalić Miami, a Gerd robił spustoszenie na Bermudach. Miałem jednak do żeglugi dobrą rękę, bo „Azalei” udało się ominąć wszystkie huragany i szczęśliwie dotrzeć do Mayaguez na Puerto Rico. Pomyślałem sobie wtedy, że jeszcze tylko skok do Houston po zboże dla Afryki, a potem już wracam do domu. I wówczas dostałem teleks z Mami z propozycją pracy u Seaboarda na stałe. Miałbym znowu wrócić na m/v „African Azalię”. Długo biłem się z myślami. Wracać na ten statek, czy też nie? A może powrócić do bankrutującej PŻM? Po załadunku w Houston, Armator porosił mnie do swego biura na Florydzie. Udało się wylądować na Miami w szalejącym huraganie. W biurze przemaglowali mnie znowu, mimo szalejącego nad głowami huraganu Irena. W końcu zaproponowali pracę na stałe. Zgodziłem się, ale uczucia miałem tak zwane mieszane. Postanowiłem więc w duchu, że ostateczną decyzję podejmę w kraju. Może tymczasem PŻM stanie na nogi? Byłem przywiązany do szczecińskiego armatora. Nie wszystko da się przeliczyć na dolary.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz