środa, 5 stycznia 2022

KŁAJPEDA

KłAJPEDA W Rumunii w porcie Konstanca, po ciężkim rejsie na m/s „Care”, nagle dostałem wiadomość od armatora, że przerzucają mnie na inny statek do Hamburga. Ucieszyłem się, bo m/s „Care”, to była kupa złomu. A na kei w porcie witała mnie moja żona. Jako chief oficer miałem jeszcze wyładować część ładunku w porcie Konstanca, a pozostałą w Galati na rzece Sulina. W Konstancji mieliśmy trochę czasu na balety, gdzie to przy okazji okradziono naszą uratowaną razem z jachtem „Judy”. Natomiast w na rzece Sulina piloci wprowadzili nas na mieliznę w samych główkach wejściowych. Na dodatek okazało się, że agent oszukał szkockiego kapitana, bo podał mu głębokość wejścia na rzece o stopę większą niż była w rzeczywistości. Wreszcie zażądano od armatora grubych pieniędzy za ratownictwo, na co armator kazał nam zamknąć ładownie i nie wyładowywać koksu. Dlatego byłem szczęśliwy, że wreszcie lecę do domu, ponieważ tam miałem poczekać około tygodnia na moje nowe przeznaczenie. Lecieliśmy z żoną przez Bukareszt, gdzie w oczekiwaniu na samolot, przyjmowano nas z wielką serdecznością i fundowano nam wycieczki. W Szczecinie czułem się jak szejk, bo armator mi płacił, a ja w barze piłem z kolegami za jego zdrowie. Wreszcie po tygodniu zawezwano mnie do Hamburga. Ponieważ dowiedziałem się, że mój nowy statek m/v „Leo Soling” płynie z Hamburga do Kłajpedy, więc w Hamburgu najpierw odwiedziłem Frantexa i zakupiłem parę kartonów biznesu, głównie dżinsów, peruk itp. Handlowanie w Rosji opanowałem ładując poprzednio na m/s „Eugenie Cotton” w Leningradzie elementy budowlane domów zwanych „Leningradami”, które woziłem do Szczecina. Zresztą potem w takim domu mieszkałem. Tak zaopatrzony ruszyłem motorówką na rzekę, gdzie na kotwicy stał mój „Leo Soling”. - Hej tam wachtowy! – krzyknąłem do stojącego na trapie Filipińczyka – przygotuj dźwig na moje paczki i walizki. Filipińczycy szybko ruszyli do załadowania mojego biznesu, gdy nagle z burty wychylił się jakiś blondyn. - Bosman! Kto to przyjechał!? – krzyknął blondyn. - Panie kapitanie, to chief przyjechał! – odkrzyknął bosman. Zaszedłem potem do kapitana, żeby się zameldować. - Chief! Te paczki to twoje? – spytał kapitan. - Captain, to moje rzeczy osobiste i prezenty dla Rosjan – odpowiedziałem spokojnie. - Chief! Ja się w to nie mieszam! Co tam masz to twoja sprawa. Ja pierwszy raz płynę do Rosji i nie chcę trafić na Sybir – stwierdził srogo. - Captain. Nic się nie martw. To moja sprawa. Ja znam Rosję bardzo dobrze i wiem co robię-stwierdziłem stanowczo. Na drugi dzień przy śniadaniu siedziałem razem z niemieckim kapitanem i zmustrowującym niemieckim chiefem. - Chief! –zwrócił się do mnie kapitan - Czy wiesz, dlaczego zmustrowałem tego tu siedzącego z nami chiefa? - Nie, nie wiem – odpowiedziałem zaciekawiony. - Zmustrowałem go, bo był leniwy i za dużo jadł! – wyjaśnił kapitan, patrząc prosto w twarz chiefa. - Ooo! To ja się zaczynam odchudzać! – wypaliłem. Tak się zaczęła moja praca z kapitanem, wysokim blondynem, który zachowywał się jak „rasowo czysty” Niemiec i jak mówili walił nieposłusznych Filipińczyków po twarzy. Ładowaliśmy z barek worki mąki i czołgałem się po ładowniach, żeby były dobrze sztauowane i liczyłem skrupulatnie uszkodzone worki – tak jak kazał kapitan. Na koniec załadunku policzyłem 731 worków uszkodzonych, a kapitan wpisał tę uwagę do konosamentu, tym sposobem go „brudząc”. Taki „brudny” konosament uniemożliwiał załadowcom pobranie pieniędzy, dlatego byli wściekli na kapitana. On jednak mimo próśb nie ugiął się, twierdząc że płynie pierwszy raz do Rosji i nie chce wylądować na Syberii. Próbowałem i ja go przekonać i uspokoić, że tak źle to tam nie jest, ale był „nieugięty”. I z takim konosamentem popłynęliśmy do Kłajpedy. Płynęły z nami żona kapitana i żona austriackiego elektryka. Filipińczycy poinformowali mnie, że jak w Kłajpedzie znajdą wołka zbożowego, to statek czeka fumigacja, a załoga idzie na 5 dni do hotelu. W Kłajpedzie na odprawie zjawiły się dwie laborantki szukające wołka. Zawołałem je do swojej kabiny i wręczając każdej dżinsy zaproponowałem: - Mam dla Was dżinsy, ale musicie znaleźć wołka. - Tak toczno! Towarisz starszina! Wołka najdiom! – odpowiedziały szczęśliwe. Poszły do swojego laboratorium i w słoiku przyniosły wołka. Zjawiły się u kapitana i zakomunikowały mu, że statek będzie fumigowany, a załoga ma udać się do hotelu. Do mnie przyszła brygada od fumigacji i po krótkim handlu kupiła cały mój biznes. Następnie chodząc w te i z powrotem z butlami gazu, wynieśli to na ląd, mimo że trapu pilnował nic nie podejrzewający żołnierz. Szczęśliwa załoga ruszyła do hotelu, a kapitan wypłacił zaliczkę, po oficjalnym kursie za dolara dawał pół rubla. W hotelu na głównym holu ustawiła się do mnie załoga w kolejce, bo ja dawałem za dolara trzy i pół rubla - tyle ile dawali na czarnym rynku. Następnie poprosiłem dwie piękne „dziewczynki” lekkiego prowadzenia, żeby zarezerwowały stolik na sześć osób w restauracji „Regata”. - Panowie! Teraz ja zapraszam Was do restauracji „Regata”. Zwróciłem się do kapitana, elektryka i ich żon oraz do polskiego chiefa mechanika. Płacę ja za wszystko. Zdziwieni przyjęli zaproszenie i taksówkami, razem z dwoma „dziewczynkami przewodniczkami” udaliśmy się do restauracji, która mieściła się na pięknym żaglowcu. Suto zastawiony stół czekał na nas! Kelnerzy kłaniali się w pas! Orkiestra grała nam na powitanie, a piękne dziewczęta z varietes tańczyły kankana. Ja w kilku językach śpiewałem z orkiestrą, a dziewczyny tańcowały nawet na stołach. Oczywiście odpowiednio wcześniej „posmarowałem” kogo potrzeba. Kapitanowi oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Dziewczynki siedziały na mim cały czas, mimo że żona go strofowała. Wszyscy bawiliśmy się do białego rana. Oczywiście zapłaciłem za tę zabawę, ale to były tylko małe pieniądze w porównaniu z zarobkiem za biznes. - Chief! A ja myślałem, że tu jest więzienie i Sybir – wykrzykiwał kapitan. - Captain! Mówiłem Ci, że znam Rosję! Tu można wszystko, tylko trzeba mieć pieniądze. Następnego dnia kapitan wysłał żonę innym statkiem do domu. Potem ruszył ze mną w miasto. A po pięciu dniach hotelowych wczasów wróciliśmy na statek wyładować worki mąki. Wyładunek trwał miesiąc, a załoga balowała po knajpach. Po tygodniu kapitan już miał dosyć balowania i stwierdził: - Chief! Ja mam dosyć, jak chcesz, to idź do miasta, a ja za ciebie popracuję. Oczywiście chętnie się zgodziłem i buszowałem z załogą ile można. W miejscowej knajpie „Żuwiedra” zbieraliśmy się często, balując z „dziewczynkami”. Któregoś razu nagle wybuchła awantura. Moi Filipińczycy bili się z Ruskimi. Mój bosman okazał się karateką i „biegał” po ścianach waląc Ruskich. Bójka przeniosła się przed knajpę. Nagle zobaczyłem, jak motorzysta Filipińczyk dusi i topi w kałuży Ruska. Wtedy udało mi się rozdzielić dwie grupy walczących, stanąłem między nimi i krzyczałem raz po rosyjsku, a potem po angielsku: - Uciekajcie, bo Filipińczycy mają noże! Uciekamy, bo jedzie milicja! Wreszcie moja załoga posłuchała mnie i zaczęliśmy uciekać. Udało mi się złapać taksówkę, ale mój pijany motorzysta nagle wskoczył na dach taksówki i przestraszony taksówkarz uciekł. Złapałem więc autobus, zapłaciłem, a ten zawiózł nas do portu. Nadszedł wreszcie koniec wyładunku. Nagle wpadł do mojej kabiny kapitan. - Chief! Tragedia! Stewedorzy policzyli tylko 300 worków uszkodzonych! Co ja teraz powiem załadowcom, przecież napisałem na konosamencie 731 worków uszkodzonych – lamentował. - Captain! Nie martw się, zaraz to załatwię – uspokajałem go. Zawołałem stewedorów, dałem im kilka butelek wódki i za chwilę miałem nowy dokument. Zaniosłem go kapitanowi. Czytał z niedowierzaniem. Nagle stwierdził: - Chief! Napisali 731 worków uszkodzonych! Jak oni to policzyli? – dziwił się. A jednak niczego się mój kapitan nie nauczył – pomyślałem – przecież mówiłem mu, że tu wszystko można załatwić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz