piątek, 7 stycznia 2022
URATOWANY ŻEGLARZ
Uratowany żeglarz
Na suficie w mojej tawernie wisi niemiecki plakat na którym jest Horst Scholz i Jego jacht, który utonął w 1998 roku na zatoce meksykańskiej, a Horsta wyciągnęliśmy na burtę. Wtedy płynęliśmy 38-mio tysiącznikiem „ Lake Mead” do Corpus Christi w Teksasie.
Rano wyszedłem jak zwykle na mostek, a tu 3-ci oficer melduje:
- Panie Kapitanie, właśnie miałem do pana dzwonić. Po lewej burcie pływa coś dziwnego. Złapałem lornetkę, faktycznie na fali skakał jakiś biały punkcik, ni to jacht, ni to motorówka. Całkowicie nie wiadomo było co to jest? Był za daleko, żeby stwierdzić co to jest, ale mówię sobie przyjrzę się mapie zobaczymy, gdzie to jesteśmy?. Okazało się, że jesteśmy około stu mil na zachód od Florydy. Analizowałem i pomyślałem, nie mogą to być Kubańscy uciekinierzy, dlatego bo prąd Golfstrom zniósłby ich na wschód – na Florydę, na motorówkę było za daleko od lądu. Przemknęło mi przez głowę, że to może przemytnicy narkotyków. Ale jednak może to być też ktoś potrzebujący pomocy? - Panie Trzeci, lewo 15, niech pan skręci w lewo na niego - zadecydowałem - zobaczymy z bliska, co też tam pływa... Po sztormie zawsze bywa dobra pogoda, tak też było i dzisiaj. Po wczorajszym frontowym wietrze pozostała tylko mała fala, słoneczko odbijało się w niebieściutkim morzu. Podpłynęliśmy bliżej. Radar pokazywał odległość pięciu mil do znikającego małego białego punkciku. Nadal jednak nie mogliśmy rozpoznać, co to właściwie pływa?
Nagle usłyszeliśmy zanikające wołanie w ukaefce. - Yacht calling ship! - Replying ship „Lake Mead”. Please give your position! – odezwałem się natychmiast. Ale w ukaefce zapanowała cisza. Nie wiedziałem więc, czy to odezwał się nasz biały punkcik, czy też inny jacht. Mogło to być wołanie z daleka. Kiedy znaleźliśmy się na czterech milach, widać już było przez lornetkę, że biały punkcik to jacht ze złamanym masztem. Wtedy znowu zacharczała ukaefka i odezwał się słaby głos. - Yacht calling ship! - Replying ship. Please give your position – powiedziałem. Wreszcie podał mi pozycję.
- Trzeci, sprawdź pan tę pozycję na mapie!- poleciłem
- Panie Kapitanie, to on, pozycja przed naszym dziobem! - Oh, my dear friend, what happened to you?-krzyknąłem. I see your yacht, we are approaching to you! - podchodzę do Ciebie. Are you alone? – zapytałem-czy jest sam. - I´m sinking. Can you help me? I’m sinking. Yes I´m alone! - odpowiedział.
Więc tonie! Jest sam! Trzeba go ratować!
Teraz było wszystko jasne. Przed nami tonął jacht, a siedział na nim samotny żeglarz. Ogłosiłem natychmiast alarm człowiek za burtą i zacząłem zwalniać maszyną, żeby zatrzymać naszego rozpędzonego ponad dwustumetrowego grata.
- Co się dzieje z twoim jachtem –krzyknąłem . Czy mam go ratować?
A on na to.
- Jacht szybko nabiera wody. - Chyba nie da się go uratować... - Płynę do Corpus Christi, mogę cię tam zabrać. - Obojętnie w jakim kierunku! - krzyczał żeglarz. Mieliśmy na rufie dźwig gospodarczy, był za mały, żeby podnieść jacht z wody. Zatrzymałem statek w odległości około 50 metrów od tonącego jachtu. W tym momencie żeglarz przesiadł się na mały pontonik i wiosłował do naszej burty.
Rzutka rzucona z pokładu trafiła prosto w ponton i po chwili samotnik został przyciągnięty do lewej burty naszego statku.
W dole kiwał się biało niebieski jacht. Nosił nazwę „Inspiration”. Na jego podkładzie, w gęstwinie wantów, sztagów i żagli, leżał złamany maszt. Marynarze wyciągnęli na burtę dwa skromne woreczki uratowanego przez żeglarza mienia, a on sam wdrapał się po sztormtrapie. - Scheisse! - warknął nieoczekiwanie po niemiecku, tupiąc nogą i wskazując palcem na swój jacht. A chwilę potem, gdy zorientował się, że uratowała go polska załoga dodał niby po polsku dzienkuja, dzienkuja.
W chwilę później stał już na mostku i ze łzami w oczach obserwował powolną śmierć swojego jachtu. - Captain, to jest tak, jakby tonęła połowa mojego serca, jakbym tracił moją ukochaną dziewczynę, w samotnym rejsie często z nią rozmawiałem... - Panie Chiefie! – krzyknąłem na pokład. – Trzeba wysłać dwóch ludzi tym małym pontonem żeglarza, żeby zobaczyć, czy na jachcie jeszcze kogoś nie ma! – pomyślałem, a może zamordował zonę i chce utopić jacht?- trzeba to sprawdzić.
Bosman Jasiu i starszy marynarz Bogdan powiosłowali pontonikiem, walcząc z falą, na szczęście przywiązaliśmy ich liną, żeby potem można było ich ściągnąć. Na jachcie nie było nikogo-meldowali, ale uratowali pływający akordeon.
Jacht tonął w oczach. Niemiecki żeglarz – dowiedzieliśmy się, że nazywa się Horst Scholz – obserwował to ze skrzydła i płakał. Żeby go uspokoić wlałem więc w niego nieco Jasia Wędrowniczka. Na mostek przynieśli akordeon i okazało się, że Chief Mechanik umie grać. Zagrał na skrzydle i była to niesamowita scena.
Jacht tonął przy burcie, Horst płakał, a Chief Mechanik grał skoczne melodie.
Wreszcie zrozpaczonego Horsta steward ulokował w armatorskiej kabinie.
W sobotę wieczorem, przy szaszłyku, piwku i muzyce, żeglarz zaczął swoją długą opowieść o podróży, którą miał okrążyć świat. Opowieści towarzyszył Chief Mechanik, przygrywając na uratowanym akordeonie. Steward Rysiu szarpał struny swojej elektrycznej gitary. Wszyscy razem śpiewaliśmy uratowanemu żeglarzowi marynarskie piosenki i w ten sposób zawiązała się miedzy nami nić przyjaźni. - Wyruszyłem półtora roku temu z Peenemünde – opowiadał Horst. Jacht budowałem w Peenemünde – Miałem tylko dwa lata wolnego na opłynięcie świata... - A więc opłynąłeś prawie cały świat, żeby nas spotkać – przerwałem mu żartując. – Tymczasem, w linii prostej, mieszkamy od siebie niecałe dwieście kilometrów! - No właśnie. Przepłynąłem 26 tysięcy mil. Brakowało mi tylko jeszcze 5 tysięcy. Na Śródziemnym kółko by się zamknęło.
Trzy lata samodzielnie budowałem ten mój jacht Slup. Miał osiem metrów. Był jednak chyba trochę za mały, jak na taką podróż. Zresztą, to materiały wysiadły, nie ja.
Ale przecież wiesz, jak ciężko było o dobre materiały w komunistycznej NRD...
Dotarłem do Emden i tam wpłynąłem na rzekę Ems. Kanałami i rzekami przeciąłem Europę, wypływając w końcu na Morze Śródziemne niedaleko Marsylii. Potem opłynąłem Śródziemne, zatrzymując się na Capri i na greckich wyspach. Przez Kanał Sueski dotarłem na Morze Czerwone.
Potem był Egipt, Erytreja. Ta ostatnia cholernie gorąca... Miałem trudności z wydostaniem się na Ocean Indyjski, przeszkadzały wiatry i silny prąd przeciwny. Wreszcie dotarłem na piękne Maladivy, a stamtąd ruszyłem na Indonezję. Jednak na środku oceanu złapał mnie sztorm i połamał mi samoster. Przez następne dwanaście dni, czyli tysiąc mil, sam musiałem sterować na okrągło. Co chwila zasypiałem przy rumplu. Trwało to kilka minut, a budziłem się przestraszony, coś się stało?
Próbowałem przespać się zrzucając żagle, ale wówczas fale chciały rozwalić jacht. Udało mi się jednak jakoś dopłynąć do Djakarty, gdzie naprawiłem samoster. A potem były przepiękne wyspy Bali i Lombok, z zachwycającymi dziewczynami. Aż dotarłem do Nowej Gwinei, gdzie na szczęście nie zostałem zjedzony. W drodze do Japonii schowałem się przed tajfunem na wyspie Guam, tam, gdzie Amerykanie mają swoją bazę. - Skąd wiedziałeś o nadchodzącym tajfunie? – zapytał radiooficer. - Z chmur i barometru, innych instrumentów do odbioru pogody nie miałem – odrzekł Horst.
Na japońskich wyspach przyjmowano mnie niezwykle gościnnie. Tkwiłem tam prawie miesiąc. Aż żal było wypływać. Wreszcie zdecydowałem się na skok przez Pacyfik. I ruszyłem prosto do Vancouver w Kanadzie. To był najdłuższy przelot bez przystanku, 48 dni żeglugi. Płynąłem wysoko na północ – było cholernie zimno! – a nie miałem ogrzewania na jachcie... Nawet jednej ryby nie złowiłem. Na dodatek strach było tak płynąć we mgle bez radaru.
Niekiedy słyszałem tylko huk maszyn przechodzącego obok statku. Wtedy modliłem się i liczyłem na to, że on widzi mnie w swoim radarze i nie przejedzie po moim małym jachciku... Nie stać mnie było na lepsze wyposażenie jachtu, dlatego nie miałem też tratwy ratunkowej, ani boi satelitarnej...
-Ja Ci powiem Horst my takich małych jachtów przy dużej fali w radarze nie widzimy.
- Nie narzekaj! – zaśmiał się chief. - Wyposażenie miałeś prawie jak Kolumb! - Zawitałem w końcu do Kanady. Znowu przepiękne widoki czystej natury.
Przerwał, a okulary zaszły mu mgłą rozczulenia. Przyjrzałem mu się uważniej. Był niski, niepozorny, z kolczykiem w uchu. I chudy jak szczapa. Zajadał kurczaka, głośno mlaskając. A potem znowu zaczął mówić. Najwyraźniej samotność ostro mu dopiekła.
A później szalone miasta u dołu amerykańskiego wybrzeża - San Francisco, San Diego, Acapulco... Nie potrafię opowiedzieć, co tam przeżyłem... No, ale trzeba było płynąć dalej. Wspaniała Kostaryka, Panama i już byłem na drugiej stronie! Teraz miałem już tylko mały skok przez Atlantyk i zakończyłbym kółko wokół świata! Po drodze zawinąłem jeszcze na meksykańską wyspę Mujeres, gdzie - jak sugeruje nazwa – znowu było pełno kobiet... Isla Mujeres. Resztę znacie. Uratowaliście mnie w drodze na Florydę. Żal jachtu, ale jestem optymistą, więc mam nadzieję, że wybuduję nowy i wybiorę się znowu na oceany. Tym razem jednak już nie sam...
W ostatni odcinek podróży wypłynąłem z Meksyku, z wyspy Isla Mujeres. Chciałem dotrzeć na Florydę, to tylko trzy dni przelotu... Ale już w pierwszym dniu złamał mi się maszt. To nie był wielki sztorm. Tylko nieprzyjemne fale. No i nie wytrzymał przeżarty rdzą maszt. Wskoczyłem do wody i wyciągnąłem ten cholerny maszt na pokład. Wszystko było poplątane, ale udało się postawić mały żagielek. Wiatr zmienił się i mogłem teraz płynąć tylko w kierunku Nowego Orleanu.
W nocy oświetlił mnie reflektorem duży statek m/s „Zeus”. Kapitan, jak się okazało mój rodak z byłej NRD, chciał mnie zabrać do Corpus Christi. Odmówiłem, bo myślałem, że na tym kawałku żagielka dotrę jednak samodzielnie do lądu i uratuję mój kochany jachcik. Ale się nie udało. Na trzeci dzień fala uderzyła w jacht i pękły śruby mocujące kil. Wtedy zaczął on przeciekać. Próbowałem uszczelnić przeciek, ale nie miałem szans. Potem przez następną dobę wybierałem wodę wiaderkiem i wołałem o pomoc małą przenośną ukaefką, lecz nikt mnie nie słyszał. Wyższa antena złamała się wraz z masztem. Nie miałem radia. Widziałem blisko przechodzące statki, nikt jednak nie odpowiadał na moje wołanie. Pomału wysiadały baterie w ukaefce. Zapaliłem wtedy silniczek, umocowany za burtą i na resztkach paliwa próbowałem dotrzeć do bardziej uczęszczanej trasy. Przepłynąłem jednak tylko 20 mil, bo skończyło się paliwo. Następnej nocy zdecydowałem się wystrzelić dziesięć czerwonych rakiet, akurat tuż przed dziobem płynących dwóch statków. Ale popłynęli dalej, nie zauważyli mnie...Nie zauważyli rakiet. Zostały mi dwie rakiety i zdechła ukaefka. Wtedy zacząłem się modlić. Wkoło kręciły się rekiny, chyba czekały na mój koniec.
A rankiem ujrzałem was. Najwyraźniej ktoś tam na górze wysłuchał moich modłów...
-A widzisz-mówię do niego- to ty posłałeś sygnał satelitarny swoją modlitwą do Pana Boga, który wrócił do mojej głowy, a ja zastanowiłem się i dlatego Cię wyłowiliśmy- zażartowałem. Ale myślę sobie, a może coś w tym jest, może tak było?
Po dwóch dniach żeglugi dowieźliśmy naszego żeglarza do Corpus Christi w USA. Wielki świat nagle zainteresował się samotnym żeglarzem. Zjawiły się prasa, radio, telewizja. Dziennikarze prześcigali się, żeby uzyskać wyłączność na jego wspomnienia. Przy okazji, pokazywano też nas. Ukazywaliśmy się nawet na dwóch kanałach telewizyjnych W ten sposób samotny Horst stał się sławny, a my wraz z nim. Fetowali nas na przyjęciach miejscowi Niemcy.
Telewizje chciały kupić moją video kasetę na której uwieczniłem całe ratowanie, ale podarowałem ją Horstowi. Jak się potem okazało, Horst miał na kasecie całą dokumentację tonięcia, i mógł uzyskać ubezpieczenie i kupił sobie za nie drugi jacht.
Na ulicy nagle łapie mnie za rękaw munduru jakiś nieznajomy.
- You look like Polish Captain! I saw You in Newspaper and TV! - krzyczał starszy, nieznajomy pan na ulicy w Corpus Christi...- To ty uratowałeś tego żeglarza? - Tak, ja - stwierdziłem dumnie - właśnie jedziemy znowu do telewizji... - Szkoda, że nie mam przy sobie kamery! Mógłbym pokazać cię moim polskim przyjaciołom w Chicago... Aha, jestem Litwinem, mieszkam w Chicago. Opowiem im, że cię spotkałem!
Telewizja zrobiła z tonięcia Horsta show! Najśmieszniejsze było jak złapałem Horsta za uszy i pocałowałem go w czoło, a telewizja zrobiła z tego wielokrotne cmoknięcia w czoło.
Samotny żeglarz Horst już nie żegluje sam. Tak jak zresztą zapowiedział.
Odwiedza mnie w Szczecinie, gdzie wspólnie pływamy na moim jachcie o dźwięcznej nazwie „Mamuśka”. A kiedy zaprasza mnie do Berlina, regatujemy z kolei na nowym jachcie Horsta.
Tak to powstała przyjaźni polskiego kapitana i niemieckiego żeglarza.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz