Śmierć kapitana
Staliśmy na redzie portu, w którym trwała wojna. Od afrykańskiego lądu dzień i noc dochodziły odgłosy strzelaniny. Było duszno i gorąco, a postój straszliwie się przeciągał. Szczęśliwie nie mieliśmy w ładowniach cennego ładunku, bo okolica roiła się od piratów. Ale i bez piratów wyczekiwanie stało się nie do zniesienia. Port, ze swą wojną, w ogóle się nami nie przejmował. Nie wiedzieliśmy, jak długo przyjdzie czekać. W kabinach było gorąco i marynarze ciągle chodzili niewyspani. Któregoś lepkiego popołudnia na mostku pojawił się kapitan ze sznurkiem w ręku. Był to Niemiec z Hamburga. Potrząsnął sznurkiem przed oczami Drugiego – Filipińczyka. - Idę się powiesić! – oznajmił stanowczo. - Yes, Sir! – szczeknął Drugi radośnie, który myślał, że chodzi o dobry żart. Ale po kilku godzinach okazało się, że kapitan nie żartował. Rzeczywiście powiesił się w swojej kabinie. Znalazł go Steward – Filipińczyk. Teraz biegał po statku, jak opętany i krzyczał: - Kapitan się powiesił! Kapitan się powiesił! Kiedy wreszcie go odcięliśmy, był już martwy bez żadnej wątpliwości.
Zupełnie nie mieliśmy co ratować. - Jezus Maria! – jęczał nadal Steward – Filipińczyk. – Co my teraz zrobimy? Byłem Pierwszym, więc objąłem dowództwo. Na początek poinformowałem załogę o samobójstwie kapitana. Zadzwoniłem też do Hamburga, do armatora.
Rodzina poprosiła o deportację ciała. Potem próbowałem załatwić to przez naszego agenta, ale zniknął na kilka upalnych dni. Pojawił się po tygodniu, aby oznajmić, że deportacji załatwić się nie da. Po pierwsze, strzelające miasto zajęte jest głównie swoją sytuacją. Po drugie, na ulicach leżą własne trupy i nikt nie ma głowy do ich sprzątania. - A po trzecie – zakończył – nigdzie nie można dostać metalowej trumny... W ten sposób martwy kapitan nadal leżał w swojej nagrzanej kabinie.
Upchnięcie go w prowiantowej chłodni nie wchodziło w rachubę. Mieliśmy jeszcze małą lodówkę, ale okazała się za ciasna dla byłego dowódcy. Kucharz – Filipińczyk zaproponował, że go potnie na kawałki, ale pomysł ten wydał mi się odrażający. Musiałem jednak coś zrobić, ponieważ słodkawy zapach wędrował już po pokładzie. Całymi dniami wisiałem więc na ukaefce, aż w końcu dostałem zgodę na pogrzeb morski. Nie miałem żadnej praktyki w tego rodzaju uroczystościach, lecz na wszelki wypadek poleciłem Cieśli – Filipińczykowi, aby zrobił trumnę. - Ale z czego, Sir? – zapiszczał Cieśla. – przecież nie mamy drzewa! - A brezent mamy? - Też nie ma, Sir ! - To wyrwij kawałek szotu i po krzyku... - Yes, Sir! - Tylko dobrze ją obciążcie w nogach ! - Yes, Sir! – z niezmiennym uśmiechem odpowiedział cieśla. Nazajutrz trumna była już gotowa. Podnieśliśmy więc kotwicę i wypłynęli na pełne morze. W trakcie krótkiej podróży przerzuciłem Biblię i wybrałem fragment, który wydał mi się stosowny na żałobną uroczystość. Później zatrzymałem statek. Filipińska załoga zebrała się na burcie i topniała w potwornym upale. Wszyscy spoglądali na trumnę, przykrytą niemiecką flagą. W krótkich słowach pożegnałem zmarłego, podnosząc jego zalety. Następnie odczytałem wybrany fragment Biblii.
Nie bardzo wiedziałem, jak polecić zrzucenie trumny do wody, więc wydałem komendę, jak przy rzucaniu kotwicy. - Let go coffin! Trumna spadła do wody i natychmiast rozleciała się na dziesiątki kawałków.
Po chwili martwy kapitan wypłynął na powierzchnię. Załoga osłupiała z wrażenia. - Alarm szalupowy! – Ratujmy Kapitana! - krzyknąłem. Marynarze rzucili się do łodzi i błyskawicznie spuścili ją na wodę.
Potem podpłynęli do ciała i zahaczyli je bosakiem. Niebawem były dowódca znowu był wśród nas. - No i co teraz? – zapytał mnie Bosman – Filipińczyk. Sęk w tym, że sam nie bardzo wiedziałem, co teraz. A przecież, jako dowódca, nie mogłem tego okazać. - Połóżcie go na pokładzie, niech wyschnie – zadysponowałem. Wkrótce ciało było suche na pieprz i problem powrócił. Przykryliśmy martwego kapitana prześcieradłem, a załoga omijała to miejsce szerokim łukiem.
Zabobonni Filipińczycy szeptali po cichu, że Kapitan jeszcze wstanie. Resztę dnia zajęło mi zastanawianie, skąd wytrzasnąć trumnę. Nagle zapukał do mnie cieśla. - Captain! Mamy w ładowniach stalowe rury – wydukał Cieśla – Filipińczyk, który również ruszał głową. – Może odciąć kawałek jednej z nich? To szerokie rury, ciało swobodnie się zmieści... - Mów pan dalej... - Boki się zaspawa. Trzeba też zrobić kilka dziur, aby rura
zatonęła... I tak właśnie zrobiliśmy. Ceremonia została powtórzona. - Let go pipe! – wydałem polecenie. Rura chlupnęła o wodę i popłynęła... nie chciała jednak utonąć! Znowu ten cholerny Cieśla spieprzył robotę, wywiercił za małe dziury – pomyślałem. - Kapitan płynie do Hamburga – zażartował Elektryk - Ta rura na pewno nie utonie – dodał z przerażeniem w oczach Steward. Goniliśmy za rurą jeszcze z dwie godziny, aż nabrała wody i utonęła. Były dowódca spoczął wreszcie na dnie oceanu. Daleko od swojej ziemi ojczystej, przy niegościnnych brzegach afrykańskich Zapewne leży tam do dziś.
Po pogrzebie wróciliśmy na redę. Znowu całymi dniami spoglądaliśmy na daleką panoramę afrykańskiego miasta, skąd dolatywały hałasy wojny. Teraz to ja byłem Kapitanem! Tak bywa w marynarskim życiu...
Dość dramatyczne przeżycia z tym kapitanem i jego dwukrotnym pogrzebem. Świetne opowiadanie. Podziwiam talent narratorski!
OdpowiedzUsuń