wtorek, 19 lipca 2011

Rio de Janeiro


                              Rio de Janeiro
            Wreszcie ziściły się nasze marynarskie sny. Oto m/s „Generał Zawadzki” wpłynął do najpiękniejszego portu świata – Rio de Janeiro. Na dodatek zacumowaliśmy w samym centrum miasta! I mieliśmy stać tu przez miesiąc! Tyle bowiem zamierzano załadowywać nas żelazem... Żyć, nie umierać.
            -Halo, jest tam gdzieś kapitan? - wołał po polsku za burtą piskliwy kobiecy głos.
            Wychyliłem się ze skrzydła i spojrzałem w dół. Przy burcie kołysał się lekko na wodzie piękny jacht. Z jego pokładu machały ku nam nieznane dziewczęta.
            -Jestem tutaj! - odkrzyknąłem zaskoczony, że w Rio de Janeiro nawet dziewczyny mówią po polsku.
            -Czy możemy wejść na pokład?
            -Oczywiście! Już opuszczamy trap!
            Opuściliśmy trap, a po chwili wdrapała się na pokład „Zawadzkiego” kolorowa, rozgadana kilkunastoosobowa wycieczka, z przewagą dziewcząt! W strojach plażowych! Prowadziła ją pani Irena. Kiedy już usiedliśmy w salonie, okazało się, że pani Irena jest nie tylko z pochodzenia Polką i właścicielką pięknego jachtu, ale także wicedyrektorem amerykańskiego banku Chase w Rio. Zaś towarzyszący jej mąż, Hiszpan Carlos, był dyrektorem miejscowej elektrowni.
            Reszta towarzystwa to ich przyjaciele. Oczywiście z tak zwanej socjety. Przyjęliśmy ich wszystkich ze staropolską gościnnością, po czym zostałem zaproszony z Ochmistrzem na jacht.  Poczułem się prawdziwym milionerem. Załoga jachtu roznosiła zimne trunki, a my pożeglowaliśmy wokół wysp Rio, gdzie widoki dosłownie zapierały dech. Od czasu do czasu zażywaliśmy kąpieli. Podziwiałem statuę Chrystusa, stojącą na górze Corcovado, jeden z symboli Rio. Urzekała wspaniała plaża Copacabana, o której już nawet śpiewano piosenki. W oddali Głowa Cukru, na którą właśnie wolniutko wdrapywała się linowa kolejka.
            I taki był początek mojej brazylijskiej przygody. W następnych dniach pani Irena z Carlosem często zapraszali mnie na ciąg dalszy wspólnych szaleństw. Odwiedzaliśmy inne jachty, bywałem w ich domu, a nawet w niezwykle ekskluzywnym klubie, który czynny był na okrągło. Mieścił się na jednej z wysp, pilnowali go goryle i było tam właściwie wszystko. W pewnej chwili pomyślałem, że można by w tym klubie spędzić resztę życia, bawiąc się, zajadając frykasy i uprawiając różne sporty.
Naturalnie, gdyby się było milionerem.
            Ale pewnego razu Carlos zabrał mnie samochodem do dzielnicy biedy, która rozlewała się na wzgórzach wokół Rio. Te nędzne domki z blachy i kartonów nazywały się favelas. Między domami, w błocie i śmieciach, bawiły się dzieci i poszczekiwały wychudzone psy. Byłem zaszokowany i przerażony.
            W pewnej chwili zatrzymał nas uzbrojony strażnik. Carlos opuścił szybkę.
            -A, pan Carlos! Proszę jechać...
            -Nie boisz się tu wjeżdżać, Carlos? – zapytałem później.
            -Mnie tu wszyscy znają. Daję im prąd z naszej elektrowni. Za darmo!
            Ku mojemu zdziwieniu, przejechaliśmy bezpiecznie. W dodatku wszyscy nas pozdrawiali. Było to bardzo przyjemne, chociaż nie przytłumiło widoku okropnej nędzy, jaka wyzierała tu z każdego kąta. Rio de Janeiro, jedno z najsłynniejszych miast świata, pulsujące bogactwem, karnawałem, pięknem, ukazało mi nagle swoją drugą twarz. Potem, przez dłuższy czas, chodziłem przygnębiony. Poczułem bowiem całą swoją bezsilność. Zrozumiałem, że nasz świat nie jest do naprawienia. A próby jego naprawy nie są na siły jednego człowieka.
            Na statek przyjechał shipchandler, Piotr. On także swobodnie rozmawiał po polsku. Jego ojciec, pułkownik u Andersa, ożenił się we Włoszech w czasie wojny.
On był owocem tego związku. Jego wizyta pozwoliła mi zapomnieć o favelas i otrząsnąć się z przygnębienia. Piotr pomagał mojej załodze w różnych sprawach, woził nas na wycieczki, nieustannie opowiadał kawały, a nawet zawiózł nas na koncert Erika Claptona. Jako pół krwi Włoch, zaprosił mnie któregoś popołudnia do Klubu Włoskiego na przyjęcie. Było wspaniale. Stoły suto zastawione. Prawdziwa włoska orkiestra. Soliści śpiewający neapolitańskie serenady. W klubie siostra Piotra, Marysia, tańczyła tylko ze mną. Wszakże byliśmy bacznie obserwowani przez włoską mamę i resztę zazdrosnych Włochów. Zdołała mi jednak wyznać, że mimo swojej czterdziestki wciąż czeka na wymarzonego Polaka, gdyż tylko Polakowi jest zdecydowana oddać rękę. 
            Którejś niedzieli zajechał na „Zawadzkiego” polski ksiądz, pod przewodnictwem którego pojechaliśmy wszyscy do kościoła, na mszę. W kościele ksiądz najpierw nas pobłogosławił, a potem – już w trakcie kazania – wyraził wdzięczność kapitanowi, że przywiózł załogę do kościoła, a nie do knajpy. Po mszy zebraliśmy się w obszernej zakrystii, gdzie ksiądz podjął nas kawą i słodyczami. Mieliśmy możliwość poznania miejscowej Polonii. Polskie zakonnice z uśmiechem podawały słodycze, a my opowiadaliśmy brazylijskim rodakom o kraju, do którego bardzo tęsknili. Jedna z sióstr poprosiła mnie o polską banderę dla polskiej szkoły w Rio. No i oczywiście ją dostała.
            Dostaliśmy też zaproszenie na wieczór do Klubu Polskiego. A tam, na wieść, że mają zawitać marynarze z kraju, dosłownie zawrzało. Potem już tylko sala huczała od toastów, a polskie dziewczyny z Rio porywały moich chłopaków do tańca. Wystartowałem w zaimprowizowanym konkursie, wygrywając butelkę whisky.
Potem wzięła ona udział w licytacji, z której dochód przeznaczony był na polską szkołę w Rio. Ze wszech miar był to bardzo udany wieczór. Zawarliśmy wtedy wiele przyjaźni, które przetrwały próbę czasu.
            Mimo tych wszystkich zdarzeń natury towarzyskiej i naszego zapracowania na statku, znaleźliśmy jednak czas na Rio by Night. I muszę od razu przyznać, że niewiele jest tak wesołych miejsc na świecie, jak Rio de Janeiro. W niezliczonych nocnych klubach, dyskotekach, barach i restauracjach trwał, po prostu, nieustający karnawał. Przewalały się tam tysiące ludzi. Zalane potokami światła ulice tańczyły w rytm brazylijskiej muzyki. Wszystko to razem miało zniewalający urok. W ekskluzywnych churrascarias kilkunastu kelnerów, odzianych w narodowe stroje, dwoiło się, i troiło, aby obsłużyć wygłodniałych nocą smakoszy. Oferowano – między innymi naturalnie – czterdzieści różnych gatunków mięs, a każdy nadziany na inną szpadę. Mięso popijało się czerwonym winem, lub caipirinha, czyli bimbrem zmieszanym z cukrem, cytryną i lodem.
            Zauważyłem, że najlepiej bawili się Grecy. Tłukli w tańcu nieprawdopodobne ilości talerzy, które kelnerki znosiły im bez szemrania. Potem jedli i pili, aby w chwilę później zanurzyć się w seksownej Lambadzie.Takie widoki uderzały w nas, jak obuchem. Zwłaszcza, że cała sala wyłożona była ogromnymi lustrami, w których odbijały się tańczące nagie, piękne dziewczęta. W pewnej chwili zgasło światło, a na środku sali zaczął się najprawdziwszy karnawał. Oto zatańczyły sambę smukłe dziewczyny w bogatych, karnawałowych strojach, a po chwili nagła zmiana nastroju i nastąpiła Macumba, czyli tutejsza indiańska magia przemieszana z elementami religii katolickiej. A kiedy już wydawało się, że utkniemy w tym nastroju na amen, znowu szybki rytm Lambady. Szybko porwałem do tańca najpiękniejszą dziewczynę, a kiedy szepnąłem jej do ucha, że jestem Polakiem, wyznała w szeptanym rewanżu, że jej dziadek nazywał się Walasek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz