wtorek, 4 stycznia 2022

BRAZYLIA

BRAZYLIA Za bulajem wabiło nas Recife, czyli dawne Pernambuco. Tak na oko, trzy miliony mieszkańców plus kilkukilometrowa panorama hoteli, ciągnących się nad plażą Praia Boaviajem, czyli Dobrej Podróży. Plaża rzeczywiście piękna, zaś hotele przeważnie czterogwiazdkowe. W nich to niezliczona ilość barów i restauracji, zapraszających turystów świetną muzyką. Gdzieniegdzie nocne lokale ze stripteasem, macumbą i lambadą. Żyć nie umierać. W dzielnicy portowej pozytywnie zaszokowała nas odrestaurowana stara dzielnica, zbudowana w połowie XVIII wieku przez Holendrów. Było to kiedyś centrum handlowe, przekształcone z czasem w dzielnicę burdeli. Aż wreszcie miasto zdecydowało się wygonić panienki i odbudować stylowe, bogato zdobione, czteropiętrowe kamienice. Kiedy wszystko było gotowe, domy zostały przekazane biznesmenom. W ten sposób zagościły tu liczne urzędy, zmieściło się też biuro naszego Agenta. Najwidoczniej jednak jakieś echa dawnych dobrych czasów w odrestaurowanych murach pozostały, bo któregoś wieczoru - wracając na Rataja – wpadliśmy na mały bar San Francisco, brudniejszy od Brudnego Wacka. Dziewczyny były tam brzydkie, jak noc. Ostatni sort. Pijane i nabuzowane narkotykami tańczyły wprost na ulicy, a wśród nich jedna z gołym brzuchem, chyba w dziewiątym miesiącu ciąży. Wszystkie te czarownice natrętnie namawiały nas na miłość. Z dużym wahaniem usiedliśmy przy stolikach na ulicy, aby wypić po piwie. Ale strach nam jeżył włosy, bo nawet pić ze szklanki było tam niebezpiecznie. AIDS latał w powietrzu! Nagle zauważyliśmy, że w stronę tego całego bałaganu zezuje z daleka brazylijska policja konna. Szybko złapaliśmy taksówkę i – myk, myk! - na statek. Lepiej być z daleka od takich zdarzeń. Któregoś upalnego popołudnia odwiedzili nas żeglarze z polskiego jachtu Antica, stojącego w marinie lokalnego Klubu Żeglarskiego. Był wśród nich Jerzy Wąsowicz, dowódca i właściciel jachtu oraz Andrzej, mechanik a zarazem kucharz. Pływali już po świecie cztery lata. Wyruszyli z Gdańska. Potem zaliczyli całe Morze Śródziemne i ruszyli na Stany. Następnie rzekami – Mississippi! - dotarli do Zatoki Meksykańskiej i dalej – na Karaiby. Potem mieli Kanał Panamski i oceaniczną Polinezję, gdzie spędzili dwa lata. Dopłynęli do Australii, a następnie Papui i Indonezji, miejsca dzikie, że aż strach. W końcu tego gigantycznego żeglowania pojawił się Ocean Indyjski i południowoafrykański Kapsztad. Jeszcze skok przez Atlantyk i – Recife! W Kapsztadzie zabrali na jacht małżeństwo Anglików, przygotowujące się do rejsu dookoła świata, swoim własnym jachtem. Polacy zaprosili nas na Anticę, stary kuter rybacki, który w kraju przysposabiali do dalekich podroży aż przez dziesięć lat. Poszliśmy. Atmosfera spotkania była przepiękna. Popijaliśmy, tańcowaliśmy, opowieści nie chciały się kończyć. Na widok polskiego chleba i kiełbasy, jakie przynieśliśmy w darze, gospodarze ucieszyli się, jak dzieci. W spotkaniu brał udział Klemens Grzegorski, kapitan Bona Terry, szczecińskiego jachtu, zacumowanego w tej samej marinie. Zasiedzieliśmy się, bo mrożących krew w żyłach opowieściom nie było końca. Przy pożegnaniu, zaprosiliśmy gościnnych gospodarzy na Macieja Rataja. Następnego dnia urządziliśmy na pokładzie tak zwany uroczysty szaszłyk. Były żeglarskie piosenki i ponownie niekończące się opowiadania. Marynarze i żeglarze to przecież jedna brać, rozumieją się zawsze. Więc żeglarze, ujęci nastrojem szaszłykowego spotkania, wpisali się do naszej księgi pamiątkowej. W finale pozostawili nam swojego kolegę Jana Borowika, artystę malarza, który dotychczas z nimi płynął, a teraz zapragnął wrócić do Europy naszym Maciejem Ratajem. Kiedy dzielni żeglarze z Antiki wypływali, pożegnaliśmy ich syrenami. Antica wypłynęła na Karaiby, a my też się wreszcie ruszyliśmy, zmierzając na południe - do Rio Grande, a potem wreszcie do domu, a malarz po drodze z wdzięczności wymalował mi mój portret. Trochę na nim jestem czerwony, ale to widocznie od Smirnowa, którego piliśmy gdy mu pozowałem. Ten portret wiszący teraz w mojej Tawernie przypomina mi piękne chwile spędzone w Brazylii. Kapitan Jerzy Wąsowicz po 14-tu latach w 2009 roku podarował mi w Gdańsku w swoją książkę: „ ANTICA SPEŁNIONE MARZENIA” , w której tak napisał: „Jacht „Antica” wchodzi do portu. Szukamy dogodnej mariny i trafiamy do Cabanga Yate Club. Wypatrując dla siebie miejsca, manewrujemy w basenie. Na jednym z jachtów widać ożywiony ruch. Okazuje się, że to jest „Bona Terra” ze Szczecina, gdzie kapitanem jest Klemens Grzegorski, mój kolega z Piły. Podczas odprawy wejściowej dowiadujemy się, że oczekiwany jest w Recife polski statek „ Maciej Rataj”. Cieszy mnie ta wiadomość, być może uda się wykupić miejsce dla Janka na powrót do kraju. Następnego dnia widzimy na redzie „Macieja Rataja”. Wołamy go przez radio i umawiamy się w porcie. Wieczorem spotykamy się na „Macieju Rataju” z kapitanem Włodzimierzem Grycnerem ze Szczecina. Pierwsze rozmowy od razu okazały się owocne. Janek dostaje miejsce na statku i wygląda na to, że zwiedzi jeszcze kawałek Brazylii, ponieważ przed powrotem do kraju statek płynie po ładunek na południe, prawdopodobnie do Paranagui. Po tym spotkaniu jest rewizyta na „Antice” i kolejna na statku, gdzie gościnny kapitan wydaje pożegnalna kolację, są nawet płonące kabanosy. Szczęśliwie dla nas na statku odbywa swój „matczyny” rejs chrzestna m/s „Maciej Rataj”. Pani Krystyna Krzemińska”. Prosimy ją o opiekę nad naszym Jankiem w czasie podróży powrotnej do domu. Jankowi wyraźnie poprawiają się warunki socjalne. Otrzymuje obszerną kabinę po lekarzu okrętowym. Kamień spadł mi z serca, kiedy wszystko tak dobrze udaje się załatwić”. Ogarnął mnie melancholijny nastrój, bo właśnie szły święta Bożego Narodzenia, moje ósme kolejne święta na morzu! Wyliczyłem, że Wigilia wypadnie gdzieś na wysokości Rio de Janeiro. W pobliżu miał być w tym czasie polski żaglowiec Iskra, właśnie kończący wtedy swój rejs dookoła świata. Zamierzałem wywołać go na ukaefce, ponieważ miałem do niego sentyment. Otóż swego czasu płynąłem na pokładzie Iskry w charakterze opiekuna grupy dzieci, które znalazły się na morzu w nagrodę za zwycięstwa w rozmaitych morskich konkursach i olimpiadach. Sympatyczny Komendant Iskry, komandor Czesław Dyrcz, wpisał mi wtedy do książeczki żeglarskiej stanowisko - Dubler Kapitana, czym zawsze się szczycę. W Wigilię załoga zasiadła przy wspólnym, bogato zastawionym stole. Szef kuchni zaserwował aż ćwierć setki wspaniałych potraw. Była też – jakżeby inaczej? – statkowa choinka. Po moich życzeniach, skierowanych do marynarzy i ich rodzin, motorzysta Łukasz odczytał fragment Ewangelii według Świętego Łukasza. Wzruszające życzenia złożyła nam mama chrzestna statku, pani Krzemińska, wręczając nam w prezencie Biblię. Wielkie zdziwienie wszystkich wywołało pojawienie się na wieczerzy Świętego Mikołaja. Skąd na statku Święty Mikołaj? Przyleciał helikopterem? Czy też przyniosły go anioły? Wszystko się wyjaśniło, gdy zauważono przy stole brak mamy chrzestnej... Mikołaj złożył pod choinką prezenty, po czym zasiadł – zasiadła? – Do ucztowania. We wspanialej atmosferze, obżerając się delikatesami, śpiewaliśmy kolędy do późnej nocy. Tuż przed Sylwestrem dowiedziałem się od shipchandlera, nawiasem mówiąc Polaka, że w Rio Grande działa Polski Związek i Klub Orzeł Biały. Z jego pomocą, zaprosiłem więc reprezentantów klubu na nasz statek, który już stał wówczas w porcie. Na przyjęcie przybyło sześć osób, w tym dwóch prezydentów klubu z małżonkami. Jeden z nich, Polak, mówił słabo po polsku, a drugi, Brazylijczyk, był z kolei mężem Polki. Oprócz shipchandlera, który był panem w wieku 75 lat, a wyemigrował z Polski mając tych lat trzynaście - wszyscy pozostali goście urodzili się już w Brazylii. Mimo trudności w porozumiewaniu się, spotkanie przebiegło w nadzwyczaj sympatycznej atmosferze. Goście byli wręcz wzruszeni naszą gościnnością. Prezydent zaprosił załogę Rataja na bal sylwestrowy, jaki miał się odbyć w salach klubu Orzeł Biały. Bal zaczynał się po północy, bo zwyczajowo wszyscy najpierw witali Nowy Rok w domu, a potem dopiero wybierali się na ów bal. Witaliśmy więc Nowy Rok trzy razy. Najpierw krajowy o dwudziestej pierwszej, potem brazylijski o północy, a trzeci już na balu, z całym tutejszym hałasem i ceremoniałem. Do klubu wybrała się połowa załogi. Dech nam wszystkim zaparło, gdy ujrzeliśmy, że w olbrzymiej sali, nad którą królował Orzeł Biały, tańczyło dwa i pół tysiąca młodzieży. Prezydent, ten mówiący po polsku, z dumą oprowadzał nas potem po klubie, pokazując na piętrze wspaniale wyposażoną kręgielnię i klubowe biura. W gabinecie prezydenta, na czołowej ścianie królował obraz Matki Boskiej, z błędnym napisem – Matka Boska Czenstochowska. Okazaliśmy taki takt wobec błędu, bo nie wypadało zwracać uwagi sympatycznemu gospodarzowi. Bo może taki właśnie sposób pisowni powodował, że łatwiej było im wymawiać? Dlatego całą uwagę skupiliśmy na galerii stuletnich portretów pionierów, którymi obwieszone były ściany. Owi dzielni Polacy w odległej przeszłości zakładali klub! Zwiedziliśmy również starą bibliotekę, zawierającą prawdziwe białe kruki, były to książki przywiezione sto lat temu przez polskich osadników. A potem już zanurzyliśmy się w szampańskiej sylwestrowej zabawie i suto zastawionym stole. Przyjmowano nas wszędzie bardzo gościnnie, a tańczyliśmy do białego rana. Wszakże najwięcej radości sprawił mi tej upojnej nocy pewien młody chłopak, który przyszedł do nas uściskać nas, powtarzając cały czas - Ja szczęśliwy bardzo mówić po polsku, ja Jaśniewicz! Następne dni spędziłem na przyjęciach w pięknym domu reprezentacyjnego brazylijskiego piłkarza, no i oczywiście na rewanżowych przyjęciach na statku. Poznałem piękną wdowę Margaritę, która usilnie namawiała mnie na pozostanie w Brazylii. Serce jednak nie sługa, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz