piątek, 7 stycznia 2022
URATOWANY TRIMARAN XAVIERA
URATOWANY TRIMARAN XAVIERA
Na ścianie mojej tawerny wisi malutki barometr. To prezent z uratowanego trimarana.
W 1987 r. na "Powstańcu Listopadowym” uratowaliśmy (w sztormowej pogodzie) jacht trimaran. Jak to się zdarzyło?
Płynęliśmy przez Biskaj, gdy nagle usłyszeliśmy „May Day. May Day Last Time”. Posztormowa pogoda, ale trzeba było szukać.
Zaczęliśmy szukać, kto tu tonie? Raz krzyknęło i cisza w UKF-ce? Szukamy, płyniemy, płyniemy w kółko, wysoka fala i nagle patrzę jest malutki punkcik. Zbliżyliśmy się na 5 mil, a ja go raz widzę na fali, raz go nie ma. Przez lornetkę patrzę. Bliżej, bliżej.
-Jest, jest, to jakaś łódka, to chyba ten woła pomocy. Jeszcze bliżej podpływamy patrzymy, a to trimaran ze złamanym masztem na pokładzie.
-No to trzeba go ratować!
Patrzę na pokładzie ludzie, są ludzie, macha jakiś człowiek, krzyczy. Podpłynęliśmy tak blisko, że jakiś człowiek zdążył wskoczyć na wyrzucony sztormtrap i wdrapał się na mostek. Okazało się, że to kapitan. Przedstawił się, jako właściciel trimarana Xavier Sergent i nagle powiedział:
- Kapitanie jak chcesz nas ratować, to tylko razem z jachtem. To mój jacht.
-My dear friend! –mówię. Nie mogę wyciągnąć Twojego jachtu, bo nie mam takiego dźwigu. Mogę natomiast uratować Ciebie razem z załogą. Ile tam masz tych załogantów?
-Ano mam dwóch studentów. Płyniemy z Afryki do Francji.
- Noo tak, widzę tam na pokładzie, już moja załoga wyciągnęła jednego ledwo żywego na burtę.
- No- to jest Thomas, Thomas on słabo się czuje.
-To nic, zaraz go tu wyleczymy- mówię. Mamy matkę Chrzestną statku na burcie.
Natychmiast się nim zaopiekowała, wlała w niego trochę wódeczki, no i jakoś tam stanął na nogach.
- Ale ja schodzę na jacht-mówi Xavier, jak nie chcecie mnie uratować z jachtem, to ja czekam, może jakiś inny statek podpłynie i razem mnie uratuje z jachtem. Ja nie zostawię jachtu!
- Jak to sztorm, mówisz że jacht nabiera wody, ledwo co nie utonie?! A Ty ręka jakby złamana, reszta załogi chora! Jakiś desperat- myślę.
-My dear friend! Nie mogę Cię tak zostawić! Nie mogę Cię puścić!
-Ja schodzę!- krzyknął zdesperowany.
-Jakiś szaleniec?- myślę sobie. Poczekaj!, poczekaj! –mówię. Może spróbujemy jakoś to na to zaradzić? Może spróbujemy… czekaj. Mamy trochę czasu, bo płyniemy do Lizbony, do Setubal na stocznię, many trochę czasu jeden dzień zapasu do chwili rozpoczęcia remontu.
To może spróbujemy Cię podholować, zaholować Cię na redę blisko 60 mil do Portugalii, tu masz na mapie, Cabo Mondego, do takiego maleńkiego portu Figueira da Foz?
- No to byłbym Ci bardzo wdzięczny Captain!
- Ale, zaraz, zaraz, musisz podpisać taki list, że ratuję jacht, bo ja mogę ratować Ciebie i twoją załogę, ale jachtu nie wolno mi ratować bez tego listu…
-Dawaj! – mówi. Wszystko podpisuję! Jestem ubezpieczony, wszystko ubezpieczenie zapłaci!
No i tak to się stało, że nagle moja załoga weszła na jacht, obwiązała go cumami.
- Musicie tak obwiązać, zrobić szelki, połączyć dwie cumy-440 metrów będzie, musicie wielkimi szaklami, ciężkimi obciążyć hol, żeby tonął w wodzie i musicie cały jacht pod kilem, bo jak bym pociągnął tylko za dziób, to bym Ci urwał dziób i rozwalił jacht z Tobą razem - tłumaczyłem.
- Dobrze, dobrze Captain, tak zrobimy. Obwiążemy wszystko, będzie OK!
Załoga już pracowała.
-Jeszcze wyślę Ci mojego 2-go oficera na jacht, bo muszę mieć komunikację z UKF-ką, muszę wiedzieć, czy tam wszystko w porządku i czy się jacht nie rozpada?- informowałem Xaviera.
Posłałem 2-go oficera, wziął UKF-ę, ale po pewnym czasie przeżył ciężką chorobę morską, bo przecież zszedł z 30-to tysiącznika na 11 metrów trimarana. Trudno się dziwić, ale doszedł do siebie i zaczął współpracować, komunikaty przesyłać. I w ten sposób ruszyliśmy, oczywiście Thomas został na burcie, a Xavier zszedł na jacht, stwierdzając:
-Nieważna ręka, nieważne nic, muszę być na swoim jachcie.
No i ruszyliśmy pomalutku, najpierw „bardzo wolno naprzód”, a potem się rozpędziłem, widziałem jak jacht skacze na fali –jak ta mała łupinka, raz w górę, raz w dół, raz go nie ma, raz jest. No ale 2-gi oficer meldował, że wszystko jest OK, nic się nie dzieje, to w końcu już 8 węzłów płynęliśmy. Nic się nie stało, doholowaliśmy ten jacht na redę maleńkiego, rybackiego portu Figueira da Foz koło Cabo Mondego.
I tam okazało się, że w Niedzielę nie ma nikogo, kto mówi po angielsku, na szczęście mój hiszpański, połączony z portugalskim okazał się OK, dogadaliśmy, że wyruszyła łódka prywatna łódka, żeby zaholować trimarana do portu, no bo ja nie mogłem bliżej jak 2 mile dopłynąć, bo już było za płytko i dlatego załatwiłem konsultując z Xavierem.
-Xavier -mówię, tutaj jest prywatna łódka, tyle będzie kosztowało, a jak bym Ci ratowników wysłał, to Ciebie to musiałoby kosztować bardzo dużo, to byłoby ratownictwo i może by Ci zarekwirowali jacht. A tu zapłacisz tylko tyle, mało! Dasz radę?
- Tak jest, dziękuję ci, bardzo dobrze! To dobrze!- odpowiedział Xavier.
No i łódka przypłynęła, Thomasa spuściliśmy na trimarana, a wciągnęli 2-go oficera. Podziękowania były wielkie, no łzy w oczach uratowanych, itd., okrzyki, entuzjazm i trzy długie syreną na pożegnanie i jeden krótki kapitański na koniec i tak to odholowano do Figueira da Foz trimarana.
Dwa miesiące potem wyładowywaliśmy Powstańcem Listopadowym w Bordeaux. A tu przyjemna niespodzianka. Xavier Sergent, kapitan uratowanego trimarana, specjalnie przyjechał z Paryża, żeby podziękować za ocalenie. Przyniósł prezenty, przyniósł wino Bordeaux, całą ciężarówkę i oczywiście gościliśmy się przez cały dzień całą załogą. Ja opowiadałem i on opowiadał, co przeżyliśmy podczas holowania. Podziękowań było wiele i zostaliśmy przyjaciółmi. Dowiedzieliśmy się, jak w sztormie złamał im się maszt i że skończyły im się baterie ukaefki, wyładowane od wielogodzinnego wołania. Wystrzelali też wszystkie rakiety, nikt nie pospieszył im na ratunek, a my odebraliśmy ich ostatnie wołanie o pomoc, bo skończyły się im baterie UKF-ki. A na koniec Xavier z uśmiechem powiedział, że nigdy tak szybko nie pływał, a szczególnie, na dodatek na holu.
Okazało się, że Xavier Sergent jest dyrektorem atomowej elektrowni. I jest zapalonym żeglarzem. Mieliśmy więc wspólne zainteresowania.
Otóż potem, przez dwa lata, pisywaliśmy do siebie listy.
Xavier namawiał mnie, abyśmy wspólnie wyruszyli jachtem w świat. No, ale jakoś nie zdecydowałem się z nim płynąć.
Ale przydarzyło się, że moja córka wyszła za mąż i zafundowałem młodej parze podróż poślubną do Francji.
Dodatkowo napisałem o tym Xavierowi. Odpisał długim listem. Narysował w nim swój domek pod Paryżem. A także kamień, pod którym chował klucz. To była jego ilustrowana informacja, na wypadek gdyby nie było go w domu.
Napisał, to jest dom, z którego Ty i Twoi przyjaciele, zawsze mogą korzystać...
A potem odebrał moich bliskich w Paryżu i przez tydzień wspaniale ich gościł w swoim domu i obwoził po Paryżu.
Naprawdę mówię Wam, nigdy nie wiadomo, co z czego może wyniknąć.
Jak „Kuba” Bogu, tak Bóg „Kubie”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz