środa, 5 stycznia 2022

MASKA CZAROWNIKA

MASKA CZAROWNIKA W 1965 jako 20-letni student Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie zamustrowałem na praktyki na m/s „Transportowiec”, wtedy nazywany „Transport owiec”. Otworzył się przed nami raj! Po raz pierwszy zasmakowałem uroków marynarskiego życia. Dwukrotnie zawinęliśmy do Veracruz w Meksyku. I za każdym pobytem staliśmy tam miesiąc! Ładowano na statek kukurydzę, co było zajęciem prostym i monotonnym. W ryzach trzymali nas nasi Kierownicy Praktyk: kpt.ż.w. Jan Prüffer i niewiele od nas starszy por. ż.m. Józef Gawłowicz. Kapitanem był sławny kpt.ż.w. Józef Miłobęcki. Miesiąc postoju, znaleźliśmy więc dostatecznie dużo czasu, aby spotkać się z meksykańskimi uczniami szkoły morskiej w Veracruz. Rozegraliśmy z nimi mecz piłki nożnej na wielkim olimpijskim stadionie! A nawet regaty szalup! Radości i zabawy było wiele. Młodzi Meksykanie zapraszali nas do swoich domów na fiesta familia, podczas których przedstawiano nam dziewczyny, informując przy okazji, jakie role pełniły na karnawałach. Bo Veracruz żyło od karnawału do karnawału. Urządzano nam też szybkie przejażdżki samochodem po trzydziestokilometrowej plaży! Często kąpaliśmy się w morzu, włączając niekiedy w tańczący na plaży tłum. Niejeden z nas rozkochał się w gorących, przepięknych senioritach. Ja też spotykałem się z piękną Nancy. Miała 17 lat i gdy ją całowałem, tak była rozpalona, że natychmiast kładła się i była gotowa do kochania. Czasami było to w rozbitej na plaży szalupie, gdzie pod pupcię podłożyłem jej chusteczkę-kulturalnie lub na falochronie, gdzie kochaliśmy się na betonie. Nie zwracała zbytnio uwagi, na spacerowiczów nam się przyglądających. Raz nawet kolega musiał wyciągać mi igły kaktusa z pleców i tyłka, bo leżałem z nią w kaktusach. To były niezapomniane dni. Dwa miesiące szalonego kochania! Poznałem ją, gdy przyszła z wycieczką na statek. Udało mi się skusić ją zapraszając na ciastko do mojej kabiny. Przyszły z koleżanką, a ja mieszkałem ze kolegą z roku Swiatosławem. Dukałem już wtedy trochę po hiszpańsku i jakoś udało mi się „zaciągnąć” ją do koi i pokazać jak tu się śpi, zresztą mojemu koledze też się udało. Potem już było szaleństwo, chociaż na początku krzyczała „deja me”, ale nie rozumiałem o co chodzi... No i dobrze, że nie znałem za dobrze hiszpańskiego, bo potem dowiedziałem się, że to znaczy „zostaw mnie”. Jednak „deja me” nie przerwało moich pieszczot i Nancy poległa! Potem powiedziała mi, że jak będziemy mieli dzieci, to dobrze, bo rodzina jej je wychowa, a najlepiej jak byśmy mieli chłopaka, bo w tej prowincji jest statystycznie cztery dziewczyny na jednego chłopaka. Jednak jakbym kiedyś jeszcze przypłynął, a ona będzie już mężatką, to nie będzie mogła ze mną się spotkać, bo mąż by mnie zabił. Po 37 latach już jako kapitan na m/s „Tolten” zawinąłem znowu do Veracruz, szukałem mojej Nancy, pytałem, ale nie znalazłem. Wspomnienia jednak odżyły. Odwiedziłem wszystkie miejsca, gdzie się kochaliśmy! Najpierw jednak ruszyłem do pierwszego portu wyładunkowego w Meksyku – Tampico, a potem do Veracruz. W Tampico trafiliśmy na pierwszy dzień wiosny, no i na fiestę. Na Placu Wolności stał chyba piętnastometrowy pień drzewa, na którym - wysoko pod niebem - zbudowano dziwną konstrukcję w kształcie koła, z której zwisały do ziemi cztery liny. Na scenie, w fantastycznie kolorowych azteckich strojach, tańczyły ludowe zespoły. Monotonna muzyka piszczałek i skrzypek wprowadzała je w trans. Tancerze nosili na głowach korony i pawie pióra, a w czasie tańca rytmicznie potrząsali grzechotkami. Nieoczekiwanie wprowadzono na scenę biało ubraną dziewczynkę. Kapłan uderzył ją rytualnym nożem w pierś, po czym wyrwał jej serce i wzniósł je wysoko, jakby ofiarując bogom. Tłum bił brawo. Oczywiście serce było sztuczne, ale scena i tak zrobiła na mnie porażające wrażenie. Widzisz, Wiesiu – powiedziałem do Chiefa Mechanika. - To nadal są barbarzyńcy... No, rzeczywiście – odparł lekko przygaszony Mechanik. - Spójrz, co oni tam robią przy ognisku! Jakaś dziewczyna okadza ludzi dymem. A jaka do niej kolejka! Może byśmy też tam stanęli? No, nie wiem... – bąknąłem niezdecydowany. - A jeśli nas zaczaruje? Skąd! – wołał wniebowzięty Mechanik. - Zobacz jaka z niej ładna laska. Może odgoni od nas złe duchy? Zresztą, już nas zauważyła i zaprasza... Ominąłem więc kolejkę i stanąłem przed ubraną w aztecki strój dziewczyną, a ona od razu okadziła mnie pachnącym dymem, jaki wydobywał się z azteckiego kaganka. Zapytałem dziewczynę, na co ten dym pomaga. A ona, że dym to stare czary Azteków, które uzdrowią moje ciało i duszę, przegonią złe moce. Słowem – będę teraz szczęśliwy. Mechanik też chciał sobie zafundować szczęście, więc wepchnął się też do okadzenia. Nie zdążyliśmy jednak sprawdzić, czy obaj jesteśmy już szczęśliwi, bo akurat zaczęli występy czterej śmiałkowie, którzy jęli wspinać się na piętnastometrowy pień. W końcu usadowili się gdzieś pod niebem, owijając w pasie linami. Końcówki lin opletli wokół stóp, po czym zrobili tak zwany swobodny zwis. Kiedy tak wisieli głowami ku ziemi, koło nagle zawirowało. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, szybciej. W finale popisu śmiałkowie szybowali w powietrzu jak wielkie białe ptaki. Potem powoli opadli ku ziemi, a tłum nagrodził ich burzliwymi oklaskami. Zabawa na placu trwała do późnej nocy. Byłem pod jej takim urokiem, że wszystko nakręciłem moją starą wysłużoną kamerą, aby potem pokazać film rodzinie i przyjaciołom. A następnego dnia pojawił się Agent, który wcześniej obiecał zademonstrować nam coś specjalnego. W ten sposób trafiliśmy do nocnego klubu o nazwie Jet Set. I rzeczywiście. Tańczące tam na rurze dziewczynki były fantastyczne! Zjeżdżały po rurach aż z sufitu, nie zapominając przy tym o kręceniu tyłeczkami. Zgromadzeni wokół faceci ogniście bili brawo, a potem za marne dziesięć dolców brali je na prywatne występy przy stolikach lub na zapleczu. Nie wiem, co się działo na zapleczu, ale prywatne występy panienek przy stolikach mogliśmy swobodnie obserwować. I naprawdę nie wiem, za co ci faceci płacili, bowiem wszystko ograniczało się do siadania panienek na ich kolanach i robieniu im cycuszkami masażu twarzy. Wiesia, jako mechanika, najbardziej interesowało, jakim smarem przygotowywane są tłoki, które wynoszą pod sufit podesty z tańczącymi artystkami. Długo nie umiał do tego dojść, a następnego dnia musieliśmy już, niestety, wyruszać do Veracruz. Mówiło się, że Veracruz to miasto fiesty. Wiedziałem coś o tym, bo tu właśnie w tym mieście zostawiłem przepiękne wspomnienia. Nasza miłość z Nancy wtedy była gorąca i szalona. I pomyśleć, że to było trzydzieści siedem lat temu! Jeszcze teraz, spacerując z Wiesiem nadmorską promenadą, oczami wyobraźni widziałem szczupłego młodzieńca w marynarskim mundurku i wtuloną w niego czarnowłosą dziewczynę. To były piękne dni... No, ale minęły. Oczy już nie te, figura też jakby inna. Tylko Veracruz pozostał taki sam, pełne turystów, z powietrzem wypełnionym gorącą rytmiczną muzyką. Akurat była Wielkanoc. Na skwerze przy promenadzie, i na Placu Zocalo w rytmie Sal-Sal, grała orkiestra, wzmocniona kolorowo ubranymi tancerkami. Tłumek widzów ulegał urokowi tej sceny, tańcząc i śpiewając. Nas też porwało do tańca. Po kwadransie podrygiwania zorientowałem się, że wariujemy w takt piosenek religijnych. Szkoda, że u nas nie grają tak w kościołach. Wokoło Placu Zocalo w restauracjach grały orkiestry, a na balkonie pięknego budynku królowała w strojach meksykańskich wielka orkiestra. Po placu przechadzały się jak zwykle w grupkach po cztery piękne dziewczęta. Oczywiście pamiętałem, co mówiła mi Nancy, że w tej prowincji cztery dziewczęta przypadają na jednego faceta. Porządku pilnował „Szeryf”, spacerujący po placu w meksykańskim stroju. Miałem wrażenie déjà vu. Tak oto wyglądała fiesta, która identycznie prezentowała się 37 lat temu i z pewnością tak samo będzie wyglądała za następne trzydzieści siedem lat! Nastroiło mnie to melancholijnie. Dla poprawienia nastroju sprawiliśmy sobie meksykańskie kapelusze, zapaliliśmy cygara, po czym usiedliśmy pod parasolami sącząc Tequilę. Niemal natychmiast pojawił się czyścibut. Tak wypucował Wiesiowi buty, że można było się w nich przejrzeć! Potem krążąca fotografka zrobiła nam zdjęcie, mimo że energicznie protestowaliśmy. Przeszła nam złość, gdy po dziesięciu minutach wręczyła nam breloczki do kluczy, razem z gotowymi już zdjęciami. Bez protestów, je kupiliśmy. Tymczasem na placu linoskoczek rozwiesił linę między palmami, demonstrując na niej wymyślne szpagaty. Dosiadła się do nas nasza załoga, rumuńsko-filipińska i aby tradycji stało się zadość, zamówiłem u gitarzysty melodię La Bamba, po czym wszyscy zaśpiewaliśmy ogólnie znane słowa: -Yo no soy marinero, soy capitan, soy capitan! Bamba La Bamba! Nagle na plac wyskoczyli czarownicy! Jak dzicy w strojach prosto z buszu z maskami na twarzach wyglądali strasznie. Tańcząc szalenie wyli i odprawiali jakieś modły! Dzidami, maczetami wymachiwali tuż nad naszymi głowami. Na szczęście okazało się, że to jakiś pokaz, czy konkurs tańca czarowników!? Wtedy wyskoczył na plac nasz marynarz Filipińczyk, zerwał z twarzy maskę czarownikowi i zatańczył jakiś dziki taniec… Nas zamurowało! Cholera zaraz nas tu zlinczują!- pomyślałem. Jakież było nasze zdziwienie… kiedy na rozległy się oklaski i okazało się, że nasz pijany marynarz wygrał konkurs tańca czarowników! Zataczając się wrócił ze zdobyczną maską czarownika i wykrztusił: Captain zwyciężyliśmy! Ta maska jest dla Ciebie! No i znowu nam zagrali, a my zaśpiewaliśmy. -Yo no soy marinero, soy capitan, soy capitan! Bamba La Bamba! A maska ta wisi teraz w mojej Tawernie i przypomina mi karnawałowy Meksyk i gorącą Nancy. Wspominając z kolegami te piękne dni, znowu śpiewamy: -Yo no soy marinero, soy capitan, soy capitan! Bamba La Bamba!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz