środa, 5 stycznia 2022

OD RURY DO RURY

Od rury do rury Cholera jeździmy tym statkiem dosłownie od rury do rury! I to nie tylko ładunkowej. Bo są, bowiem jeszcze inne rury, te rozweselające marynarzy po ciężkiej pracy. To rury, przy których tańczą nagie tancerki. Na Jamajce załodze kręci się już w głowie od ciągłego przeciągania statku pod rurę załadunkową. Sypie się z niej, biała jak śnieg, alumina. Zdarzają się jednak wolne chwile i właśnie w takiej wolnej chwili wyrywamy się z Agentem na ląd. Jedziemy w trójkę. Agent prowadzi lewą stroną krętej drogi, ciągnącej się wzdłuż zatoki. Pędzimy do najbliższego miasteczka, Port Esquivel. Agent objaśnia, że drogą, po jakiej jedziemy, lepiej nie spacerować. W pobliskich gąszczach czają się bowiem aligatory, które niekiedy lubią wygrzewać brzuchy na asfalcie. Potem opowiada, do jakiego to świetnego baru nas wiezie i jakie tam super są dziewczyny. Po pół godzinie stajemy wreszcie przed starą, drewnianą budą. - To tuuu ?- dziwimy się. - Tak. Ten bar jest najlepszy – odpowiada. - No i właśnie tutaj dziewczyny tańczą przy rurze! Siadamy więc na wysokich stołkach przy barze, jak u Brudnego Wacka. Potem zamawiamy Cuba Libre. Rum ma smak bimbru i kawałka lodu, przed chwilą przywiezionego pod pachą przez jakiegoś brudasa. Tak to z grubsza wygląda. - Cholera! – myślę. - Żeby tylko nie złapać jakiegoś choróbska... Sączymy ten nieszczęsny rum, mając nadzieję, że może odkazi latające w powietrzu wirusy. W małej salce obok, w telewizorze pod sufitem, akurat leci porno. Widać same białe baby. Zaś u nas, w barze, na stołach tańczą baby żywe, czarne jak smoła. To one wyginają się teraz na rurze, wypinając dupcie do ściennych luster. Pomalutku rozbierają się do goła, z zawodowym rozmysłem podniecając męską publikę, która reaguje nadzwyczaj głośno. Przy tym wszystkim, nie zapominają o tańcu. Tańczą rytmicznie, widać, że taniec mają we krwi. Między tancerkami jest jedna nadzwyczaj ładna i zgrabna, nawet włosy ma wyprostowane. Inna pofarbowała swoje kręcone antenki ma na blond. Po pokazie obie schodzą ze stołów i podchodzą do nas, nadal kręcąc spiczastymi tyłkami. W chwilę potem wpychają je między nasze kolana i kręcą ósemki. Moja co chwila odsłania w uśmiechu srebrny ząb. Prosi o piwo, które oczywiście stawiamy. Kosztuje trzy dolary, ale w swej łaskawości dorzucamy jeszcze pięć, które wsuwamy za jej majteczki. Jesteśmy bowiem jedynymi białymi na sali i to zobowiązuje! Nasza hojność odnosi ten skutek, że tancerki energicznie zaczynają namawiać nas do grzechu. Ma on zostać popełniony natychmiast, a odbyć się na zapleczu. Nawet pokazują, co za skromne pięćdziesiąt dolców skłonne są nam uczynić. Mocno się zastanawiamy jak stąd uciec. Przy barze bowiem krążą takie typy, że strach na nich patrzeć. Jeden z nich, obwieszony złotymi łańcuchami, ciągnie moją tancerkę na zaplecze. Widać, że dziewczyny mają tu wzięcie. Tymczasem AIDS ciągle lata w powietrzu, a zapach haszyszu miesza się z nieprzyjemnym zapachem spoconych ciał. Jednym słowem - chciałoby się do raju, a tu piekło. Teraz na stole tańczy gruba Mulatka, kurząc papierosa tkwiącego w dziurce jej nosa. Jej sadło przelewa się rytmicznie, a pot widowiskowo spływa po fałdach tłuszczu. Dyskretnie urywamy się do samochodu. Dopadają nas tam jednak dziewczyny, mocno zawiedzione, że nie poszliśmy na zaplecze. Obiecujemy, że zrobimy to jutro, jutro. A po chwili znowu pędzimy lewą stroną dziurawej drogi, nerwowo szukając w światłach auta spacerujących aligatorów. Na statku czeka nas rura załadunkowa. Musimy przeciągnąć statek w taki sposób, aby ta rura weszła do następnej ładowni. Wreszcie wyjście w morze. Nasz m/v Lake Mead załadował ponad trzydzieści tysięcy ton aluminy, których wartość sięga prawie siedmiu milionów dolarów i już jesteśmy gotowi do drogi. Jeszcze tylko nurek sprawdza podwodną część statku, w poszukiwaniu ewentualnie przyspawanej tam skrzynki narkotyków. Ruszamy do Kanady, zamieniając czterdziestostopniowe ciepełko na mróz Północy. W drodze Chief z Maszyny melduje mi codziennie o kolejnych awariach w maszynie. Nie mogę się nadziwić, że w ogóle to pudło jeszcze pływa. Załoga dzielnie walczy z grubą rdzą, która odrywa się na pokładach całymi płatami. Na mostku deszcze leją się nam na głowy. To z kolei wina dziurawego mostku, pelengu. Niekiedy stajemy w dryfie, aby coś tam zreperować w maszynie. I oto, na wysokości Florydy, nagły telefon od amerykańskiego Coast Guard. Proszą, abyśmy przeszukali morze w pozycji 90 mil przed nami. Podobno ktoś – czy coś – tonie. Zaobserwowano bowiem czarno-czerwony obiekt, prawdopodobnie dno i burta statku. Ruszamy natychmiast. Musimy jednak nieco zboczyć z naszej trasy. Wiem, że czarter japońskiego Sanko kosztami akcji ratunkowej obciąży armatora. Mocno nas to złości. Kto wymyślił takie czartery, w których nie liczy się solidarność ludzi morza, a jedynie dolary? Po ośmiu godzinach dopływamy wreszcie do miejsca przypuszczalnej tragedii. Przeczesujemy morze. Na błyszczącej od słońca tafli cała załoga wypatruje jakiegokolwiek śladu. Jednak bez rezultatu. Niczego nie zauważamy. Ani śladu tragedii. Czyżby okrutne morze pochłonęło wszystko?... Melduję o tym US Coast Guard. Dziękują za akcję i równocześnie zwalniają nas z dalszych poszukiwań. Jak się potem okaże, przyślą jeszcze oficjalny pochwalny list, w którym podkreślą nasz profesjonalizm i gotowość udzielenia pomocy w niebezpieczeństwie. Mamy satysfakcję. A więc jednak liczy się coś więcej w życiu, niż tylko dolary! W tym czasie pływając po amerykańskich wodach, uczestniczyliśmy w wielu akcjach ratunkowych i byliśmy nawet nominowani do specjalnej nagrody wyznaczonej przez US Coast Guard. Pod Kanadą silnik Lake Mead ostatecznie odmawia posłuszeństwa. Po prostu, nie chce dalej pracować na zimnym, brudnym ciężkim paliwie. Musimy go jednak jakoś uruchomić, gdyż innego wyjścia tymczasem nie ma. Czyścimy więc filtry i zbiorniki paliwa, częściowo reperujemy też system podgrzewania paliwa. Póki co, jedziemy na paliwie lekkim. Wysiadają nam kolejno agregaty. Może będziemy musieli wyłączyć ogrzewanie kabin? A na zewnątrz mróz! Mechanicy zupełnie się nie oszczędzają. Praca idzie na okrągło. Niektórzy mdleją z wyczerpania. Wreszcie kanadyjskie Baie Comeau. Wieje północny wiatr, a temperatura spada w ciągu godziny z minus pięć do minus dwadzieścia dwa. A miejscowi straszą, że może spaść do minus pięćdziesiąt! Jednak załoga nie upada na duchu. Ubiera się ciepło i zbiera przy trapie. Wszyscy chcą iść do tutejszego Jessy Baru, gdzie znowu gołe baby tańczą przy rurze. Wybieram się i ja. Nagle wpada Stewedor. - Captain, big problem! - wykrzykuje. - What’s problem again?- krzywię się zdenerwowany. - Czy na tym statku można popływać normalnie? - Zepsuła się jedna rura wyładunkowa, możemy wyładowywać tylko jedną rurą, tą na dziobie! Denerwuję się coraz bardziej. - O cholera! Chief! Przelicz pan szybko! Jeśli napełnimy Fore Peak, to ile musimy wyładować z trzeciej ładowni, aby wyjść na 33 stopy zanurzenia? Po kilku minutach wszystko jest już jasne. - Trzeba wyładować z trójki 3 tysiące ton – melduje - a rata wynosi pięćset na godzinę... - To jakieś sześć godzin wyładunku - myślę głośno. - Nie damy rady. Za pięć godzin chwyci nas niska woda, siądziemy na dnie i połamiemy statek... Agent! Wołaj pilota i holownik, uciekamy na redę! No więc, wszystko się komplikuje. Jest zimny wieczór, tam dziewczyny właśnie rozkręciły się na rurze, a tu kuku zrobiła nam inna rura. Woda ucieka, pilota i holownika nie ma. Sami więc rzucamy cumy. Decyduję się bowiem uciekać z portu samodzielnie, chociaż wiem, że to niebezpieczne. Za determinację spotyka mnie nagroda. Kiedy już zaczynamy działać, wpada zdyszany pilot. Dobija też ku nam holownik. Niebawem pojawiamy się na redzie i rzucamy kotwicę. Stare przysłowie mówi, że „co się odwlecze, to nie uciecze”. Nazajutrz powracamy do portu, a wieczorem pół załogi szaleje w Jessy Bar. Tancerki są śliczne, długonogie i w różnych kolorach skóry. Siedzimy przy scenie, blisko, wpychamy im więc po dolarze między półdupki. Sala wyje i bije brawo. Wysoka blondyna robi szpagaty na stojąco i leżąco. Kuszę ją moim dolarem, a ona, czołgając się niczym pantera, wyrywa mi go zębami z rąk. Obok sceny widać, że w konfesjonałach trwają już w najlepsze prywatne występy, gdzie dziewczyny również tańczą i rozbierają się za dychę. Tyle, że to program indywidualny. Siedzący tam facet może pozwolić sobie na wiele, byle nie za wiele. Nagle podchodzi do mnie długonoga i mówi, że jakiś facet zapłacił dla mnie rozbierankę. Odwracam się. A rogu sali stoi nasz Kanadyjczyk, a z Unitora. Gęba mu się śmieje od ucha do ucha; zrobił mi kawał. No cóż, trzeba iść. Nie mogę przecież dać plamy. Siadam więc między ażurowymi przepierzeniami konfesjonału, a długonoga śliczna powoli robi striptiz. Ręce same zaczynają mi błądzić po jej aktywach, kiedy wybija mnie z transu ostry głos szefa knajpy. - Don’t touch pussy! Dosłownie baranieję. Miły nastrój pryska. Zrywam się na równe nogi. Nawet włosy stoją mi dęba. W Jessy Barze jest jednak inaczej, niż na Jamajce. Szef pilnuje dziewczyn, a więc nie wolno mi ich pogłaskać. Można, oczywiście, poczekać do czwartej rano, a potem pójść z dziewczyną do hotelu. Tyle tylko, że hotel sporo kosztuje, a pół godziny z tancerką to też wydatek w granicach dwustu dolców, a rano trzeba do roboty. A jeszcze można coś podłapać! Wołamy więc taksówkę i wracamy na nasze zardzewiałe pudło, po drodze marząc o ślicznych długonogich dziewczynach, ale tych naszych w kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz