wtorek, 4 stycznia 2022

Moje społeczne działanie.

FLISY ODRZAŃSKIE W mojej Kapitańskiej Tawernie jest wiele eksponatów przypominających moją wieloletnią społeczną działalność w Lidze Morskiej i Rzecznej. Najważniejszy jest „Tron Retmana” – to 40-to kilogramowy pień sosnowy z wyciętym oparciem, podarowany mi przez flisaków po flisie. Na nim Flisacy złożyli swoje autografy, podczas przyjęcia w mojej tawernie. Eksponowanych jest wiele „kawałków” kolejnych flisackich tratw, takich jak: kurcz, tuba i inne. Na suficie wisi wygrawerowana przez Flisaka „Tablica Komodora”, wiosło Retmana i plakaty z kolejnych Flisów. Nad Barem wisi deska z napisem „Apteka”- to ona wisiała na Budzie na Tratwie, gdzie wydzielano kropelki na wesołość. Jak to się stało, że zostałem społecznikiem? Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze chciałem działać i być kimś więcej, niż tylko przeciętnym zjadaczem chleba. Szczęśliwie na drodze życia pojawił się mój guru, czyli komandor Eugeniusz Koczorowski. Przyjechał z Gdyni, aby w szczecińskiej PSM nam, kursantom, wykładać tajniki konwojowania statków w czasie wojny. Nasz nauczyciel był wspaniały - historyk, malarz, pisarz, właściwie artysta, jakoś nie pasował nam do komandorskiego munduru. Polubiliśmy go natychmiast, przede wszystkim za jego wiedzę, błyskotliwość, humor i ciekawy stosunek do życia. W dodatku komandor Koczorowski był krajowym wiceprezesem Ligi Morskiej i telewizyjną gwiazdą. Często występował w morskich programach telewizyjnych, wspaniale tam opowiadając oraz malując piórkiem i węglem. Zostaliśmy przyjaciółmi. Gienek – czyli komandor Koczorowski - wielokrotnie przyjeżdżał potem do Szczecina. Zawsze mnie odwiedzał, zaś ja – niczym adiutant - obwoziłem go po licznych spotkaniach, podczas których gawędził z młodzieżą, bądź wygłaszał prelekcje. I myślałem, że tak już to pozostanie. Aż tu pewnego razu, podczas morskiej pogadanki dla uczniów szczecińskiego Zespołu Szkół Ekonomicznych nr. 2, Gieniu w pewnej chwili przerwał opowiadanie i powiedział: – A teraz o morzu opowie wam kapitan Grycner! Zbaraniałem. Wszakże szybko wziąłem się w garść. Wtedy po raz pierwszy poczułem smak bycia słuchanym i tak zostało mi to do dzisiaj. Polubiłem owe spotkania tak bardzo, że potem występowaliśmy z komandorem Gienkiem jeszcze wiele razy. A potem jeździłem po kraju już samodzielnie, bez Gienka. Kiedyś zaprosiła mnie szkoła podstawowa w Jaworzu, leżącym niedaleko Bielska-Białej. Chociaż to spory kawałek od Szczecina, nie dałem się długo prosić, wbiłem się w mundur i pojechałem. Nie żałowałem tej decyzji, bo szkoła okazała się wybitna. Prowadziła własne morskie muzeum, którego zbiorami opiekował się sam Uniwersytet Jagielloński! Nigdy nie widziałem w kraju niczego podobnego! Uczniowie tej szkoły wykazywali się niezwykle głęboką wiedzą o morzu, również rzecz rzadka. Spotkań miałem wówczas wiele. Miały one różny przebieg, chociaż na swój sposób były podobne. Wszędzie bowiem mówiłem o morzu. Najbardziej wzruszyło mnie spotkanie z dziećmi w szpitalu przy Unii Lubelskiej w Szczecinie. Owe dzieciaki stanęły przede mną z kroplówkami w rękach lub usiadły w swoich wózkach. Wiedziałem, ze są nieuleczalnie chore i głos uwiązł mi w gardle. Jak je rozbawić? Pocieszyć? Czegoś nauczyć? Wszak życie tak ciężko je doświadczyło! Musiałem wspiąć się na wyżyny prelegenckich umiejętności i udawać, że nie widzę ich nieszczęścia. Opowiadałem i opowiadałem, a one słuchały z wielkim przejęciem. Potem zebrały się w gromadce, aby zrobić sobie ze mną zdjęcie, a nawet włożyć kapitańską czapkę. Byłem mocno wzruszony. Myślę że dałem im wtedy chwilę zapomnienia o strasznej chorobie. Kiedyś pojechałem do Głogowa, zaproszony na inaugurację aż trzech różnych stowarzyszeń. Kiedy znajomi dowiedzieli się o tym, poprosili, żebym zatrzymał się po drodze w szkole podstawowej we wsi Bielawa. Zrobiłem to, ponieważ nigdy nie odmawiam spotkań z dzieciakami. I znowu było to bardzo wzruszające. Dziatwa wyczekiwała mnie w oknach. Radości i opowiadania o morzu nie dawało się potem zatrzymać. Pewnego roku popłynąłem w rejs na żaglowcu marynarki wojennej Iskra. Byłem tam opiekunem 40-osobowej grupy zwycięzców konkursu Młodzież na morzu. Młodzi przyjechali na wymarzony rejs z całej Polski, chcieli zobaczyć, jak wygląda prawdziwie morze. Niektórzy jednak nie zdawali sobie sprawy, jak dalece morze potrafi być wymagające. - Panie Kapitanie, dłużej nie wytrzymam! - skarżył się 16-letni chłopak. - Rzygam żółcią i nie mam już siły utrzymać się na nogach. - Połóż się w koi – doradziłem. - Skąd jesteś? - Z Gdańska. Ale ja wymiotuję nawet w miejskim autobusie… - To dlaczego pchałeś się na morze? - Bo zawsze marzyłem o pływaniu... Kiedy położył się, przypomniałem sobie, że mam plastry na chorobę morską, które kiedyś kupiłem w Ameryce. Naklejało się je za uchem, a wchłaniana skopolamina uspokajała na kilka godzin błędnik. Nigdy nie wypróbowywałem działania tych plastrów, ale w tak ciężkim przypadku postanowiłem zaryzykować. Przykleiłem też plater chorującej dziewczynie. - Kiedy mi to przyjdzie, panie Kapitanie? – wydusiła z trudem. - Za osiem godzin! – stwierdziłem z całą powagą. - A teraz staraj się zasnąć... Następnego ranka spotkałem dziewczynę na pokładzie. Uśmiechała się od ucha do ucha. - No i jak się czujesz? – zapytałem. - Panie Kapitanie, jest pan cudotwórcą! Odliczyłam osiem godzin i przeszło, jak ręką odjął! Na wantach zobaczyłem wczoraj tak strasznie chorującego chłopaka, cholera pomyślałem, czy to plastry, czy siła sugestii tak podziałały… Iskrą dowodził wtedy słynny Komendant Czesław Dyrcz, starszy brat mojego drugiego oficera z Powstańca Listopadowego. Poprosiłem go o możliwość pełnienia wachty, a on zgodził się na to. Miałem pełnić wachtę jako pierwszy oficer. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie, ponieważ mój kapitański dyplom nie dawał mi prawa bycia oficerem na żaglowcu marynarki wojennej. Dostąpiłem jeszcze większego zaszczytu, kiedy Komendant Czesław Dyrcz wpisał mi do książeczki żeglarskiej, że byłem na Iskrze dublerem Kapitana. Byłem też w rejsie ze słynnym kapitanem Krzysztofem Baranowskim, na żaglowcu Frydeyk Chopin, kiedy to próbowaliśmy instytucjonalnie, jako Liga Morska, przekonać radnych Szczecina, żeby kupili zadłużonego w banku Fryderyka. Jednak mimo solidnych argumentów, przedstawionych przeze mnie na posiedzeniu Rady Miasta, że żaglowiec sam się utrzyma, a w dodatku będzie chlubą i ambasadorem Szczecina w szerokim świecie, nie udało się przekonać skłóconych radnych. W rezultacie kupiła go Europejska Wyższa Szkoła Prawa i Administracji w Warszawie. Szkoda. Kiedyś zadzwonił do mnie mój przyjaciel Lech Katkowski: - Włodek! - rzekł z pewnym przejęciem. - Proszę, żebyś poszedł ze mną na spotkanie z dziećmi do szkoły podstawowej imienia Konstantego Maciejewicza w Szczecinie. Prosi nas o to intendent Kurpiel. Obiecał on takie spotkanie swojemu wnukowi, który jest uczniem wspomnianej szkoły. Mam grać na gitarze i śpiewać, a ty opowiadać. Pójdziemy? Poszliśmy Było przyjemnie. Śpiewaliśmy i opowiadaliśmy ponad dwie godziny. Dzieciaki okazały się wspaniałe. Ale przecież nie mogło być inaczej, bo to morska szkoła, na co zresztą wskazuje imię jej patrona. Nic więc dziwnego, że uczniowie znali morskie piosenki, prezentując nam je z wdziękiem i ochotą. Nawiasem, występują oni często w marynarskich mundurkach, uczestnicząc w wielu morskich świętach. W Dni Morza zadzwoniła do mnie nauczycielka Szkoły Podstawowej numer 1 w Szczecinie: - Panie Kapitanie, zapraszamy na spotkanie z czwartą klasą! Spotkanie było fantastyczne. Szkoła przygotowała wiele konkursów. Po morskich opowieściach, po plakat, reklamujący moją książkę ustawiła się długa kolejka dzieciaków. Naturalnie, z autografem! Takich spotkań było wiele, od przedszkola. Przez szkoły podstawowe i średnie do szkół wyższych. Odczuwając potrzebę społecznego działania, zapisałem się w 1984 roku do Ligi Morskiej, świeżo reaktywowanej po stanie wojennym. A potem zaczęła się moja wielka przygoda na Odrze byłem 24 lata Komodorem Flisów Odrzańskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz