czwartek, 30 grudnia 2021

 

                            REWOLUCJA  1970

 

Był Grudzień 1970 roku. W szczecińskiej stoczni remontowej „Gryfia”

naprawiano nasz parowiec "Białystok", na którym byłem Chiefem.

Nagle ciszę nadbudówki rozdarł krzyk Trzeciego, który wołał, że stoczniowcy

chcą nam odrąbać cumy i puścić statek na wodę. Zdenerwowałem się.

- Jak to? Dlaczego?

- No bo nie strajkujemy! – wrzasnął Trzeci. 

A ten głupi Bosman chyba specjalnie stuka młotkami na kominie.

Zresztą sam się pan wszystkiego dowie, gdyż delegację stoczniowców

mamy właśnie na pokładzie...

Rzeczywiście. Akurat trwała zażarta dyskusja załogi ze stoczniowcami.

Bosman, stary Kaszub, ucieszył się na mój widok.

- Panie Chiefie, stoczniowcy chcą, żebyśmy strajkowali.

Czy mamy przerwać robotę?...

Zapadła głęboka cisza, a spojrzenia wszystkich dyskutantów zawisły

na moich ustach. Wszyscy przecież wiedzieli, że PZM nie strajkuje.

Jak z tego wybrnę?

- Przerwać robotę!- wrzasnąłem desperacko.

- To pan powiedział, nie ja! – donośnie ogłosił Bosman

– Ja tego nie mówiłem!

Ach ty chamie, pomyślałem sobie, taki jesteś cwaniak?

I szybko odwołałem go na bok.

- A pan - rzekłem z uśmiechem – nadal będziesz pracował pod bakiem.

Tylko cichutko, aby stoczniowcy nie słyszeli.

Żadnego stukania młotkami na kominie!

I w ten sposób rozpoczęliśmy nielegalne grudniowe strajkowanie, idąc
                 w sukurs stoczniowcom.

- Wojtek, możesz spać u mnie w kabinie na kanapce – powiedziałem

budowniczemu, a ten w  podzięce klepnął mnie w plecy.

Potem poszedłem do Ochmistrza, polecając mu, aby – w miarę możliwości

– powtórzyć manewr ze stoczniowcami w innych kabinach.

Jeśli cała kabina jest wolna, to zapakować tam stoczniowców.

A jeśli ktoś chce do siebie na kanapkę, proszę bardzo.

- W porządku, panie Chiefie – odparł Ochmistrz, a ja dodałem jeszcze,

że będziemy też w dużym kotle gotować zupę dla stoczniowców.

Stary był nieobecny, więc rządziłem w jego imieniu.

Ale skutek moich nowych rozporządzeń był taki, że od tej chwili

nikt już nie chciał odrąbywać nam cum. Przecież spało i żywiło się
                 u nas kilkunastu stoczniowców! A załoga i tak musiała pracować,

gdyż statek trzeba utrzymać w gotowości; taka to już nasza marynarska praca.

W następnych dniach pilnie słuchaliśmy ukaefki, wyczekując instrukcji
                 z biura PŻM. Ale instrukcji nie było. Armator nadal nie strajkował.

I przy okazji zostawiał nas na lodzie. Musieliśmy więc radzić sobie sami.

Tymczasem budowniczy Wojtek, mój kabinowy lokator,

zapowiedział mi  któregoś dnia, że dzisiaj stoczniowcy

wymaszerują do miasta.

- Romek - rzekłem Ochmistrzowi - idziemy z nimi!

Musimy to zobaczyć! To przecież rewolucja!

Wymaszerowaliśmy więc z Romkiem w tłumie stoczniowców.

Mieszkałem wtedy na Radogoskiej, więc ze stoczni nie miałem daleko.

A tam, w okolicach Radogoskiej, zaczęły się pierwsze starcia z milicją.

Kamienie fruwały w powietrzu.

Z za milicyjnych tarcz wylatywały pióropusze dymu - 

ładunki łzawiącego gazu. Tysiące ludzi, płacząc od tych pióropuszy,

parło jednak do przodu.

Żadna siła nie była w stanie ich wtedy powstrzymać.

Na Parkowej przewrócono milicyjny gazik, który po chwili już płonął.

Milicjanci uciekali w panice. Widziałem to na własne oczy.

Wbiegłem do mieszkania na Radogoskiej, gdzie cała rodzina

obserwowała walkę z okien.

- Mamuśka! – rozdarłem się od progu –

Wpadłem tylko powiedzieć, że idę dalej ze  stoczniowcami!

- Jezus Maria! Zabiją cię! – zapłakała żona, tuląc na rękach córeczkę.

- Nie martw się, kochanie! Złego diabli nie biorą! – zażartowałem w

pośpiechu i wypadłem znowu na ulicę.

Na Szarotki, przy restauracji Teatralnej, tłum starł się ostro z

kordonem milicji, który bronił posterunku ORMO.

Od fruwających w powietrzu kamieni zrobiło się gęsto,

gaz ostro gryzł w oczy, ale posterunek ORMO jednak zapłonął.

Milicjanci znowu uciekali w popłochu.

Ochmistrza Romka wcięło gdzieś na Matejki, pod jego domem.

Na odchodnym zakrzyknął, że robi się za gorąco, a on chce jeszcze pożyć.

Wreszcie dotarliśmy na plac Żołnierza, pod okazały gmach Komitetu

Wojewódzkiego PZPR. Młodzi stoczniowcy najpierw wywoływali

sekretarza Walaszka, a potem wdarli się do budynku. Po chwili z okien

poleciały telewizory, papiery, krzesła, biurka i cały ten

komitetowy bałagan. Nagle w oknie na drugim piętrze

ukazał się młody człowiek z płóciennym portretem Gomułki,

który zwykle wieszano na gmachu komitetu w czasie 1 Maja.

Teraz stoczniowiec trzymał portret wysoko nad głową.

Tłum na placu zawył z radości.

Tymczasem młody stoczniowiec opluł portret, a potem go podpalił.

Gomułka spadał płonąc, otulony w powszechne gwizdy.

Ta scena miała w sobie coś z symbolu...

Przed wejściem paliła się sterta dokumentów, które wcześniej

wyrzucono z okien. Dymiło też pierwsze piętro budynku,

które stoczniowcy zaatakowali najszybciej.

Tłum na przemian coś skandował i śpiewał.

Wszystkich ogarnął podniosły nastrój.

Oto płonęła epoka totalitaryzmu i zastraszania, a wierzono,

że rodzi się demokracja i wolność!

Wtem zauważyłem opancerzony transporter,

który usiłował utorować sobie drogę przez tłum.

Najwyraźniej zamierzał podjechać pod wejście do

Komitetu, ale ludzie na to nie pozwolili.

I pojazd musiał się zatrzymać. Żelazna klapa odskoczyła
                 i z wnętrza wychylił się major w wojskowym mundurze.

- Ludzie! – krzyknął. – Wojsko z ludem!

Ale nie dokończył, bo w jego stronę poleciały kamienie i butelki.

Znowu trzasnęła klapa i major zniknął we wnętrzu.

Potem transporter usiłował się z pułapki wydostać,

lecz ludzie nadal nie pozwalali, oblepiając go gęsto

ze wszystkich stron. Pomyślałem wówczas, że tłum to potęga.

Nie daj Bóg z nim zadrzeć. Nagle ktoś  szarpnął mnie za rękaw.

 Była to kuzynka mojej żony, cała rozdygotana, coś bełkotała.

-Ela! – wrzasnąłem jej do ucha - Natychmiast wracaj do domu!

Ale nie odeszła. Stała milcząc, zszokowana, obejmując głowę rękoma.

Potem znikła gdzieś w tłumie.

A tłum, zadowolony z płonącego komitetu, ruszył
                 w stronę pobliskiej komendy milicji przy placu Hołdu Pruskiego.

Z wysokich pięter gmachu strzelały w powietrze dymy

łzawiących granatników.

Ludzie przed gmachem płakali, krzycząc z bezsilnej

złości i unosząc ku górze zaciśnięte pięści. 

Stałem na środku placu, również w wymuszonych łzach.

Nagle zauważyłem, że tłum unosi na ramionach

ciężką szalupę, która stała tutaj od lat, a bawiły się nią dzieci.
                 W chwilę później szalupa - jak taran - rozbijała już ciężką bramę

budynku milicji.
                 Z okien na parterze wydobywał się czarny dym.

Wydawało się, że niebawem rozwścieczeni ludzie wtargną do wnętrza.

I wówczas z Małopolskiej, od strony gmachu dyrekcji PŻM,

wysunęły się czołgi.

W kilka minut były już pod budynkiem komendy.

Ale ktoś rzucił butelkę z benzyną i czołg zaczął się palić.

Po sekundzie już uciekał.

A tłum na placu zawył ze zwycięskiego triumfu.

Lecz to nie było zwycięstwo.

W chwilę później przed bramą pojawił się następny czołg.

Jego również podpalono i też musiał się wycofać.

I wówczas, w gęstniejącym zmierzchu, z okien komendy

wystrzelono serię świetlnych pocisków.

Najpierw jedną, potem następne.

Pociski nad głowami rzuciły ludzi na zimną, grudniową ziemię.

Ale nikt jeszcze nie wierzył, że pociski mogą zrobić krzywdę.,...

Ale to były prawdziwe, ostre pociski. Pokazała się pierwsza krew...

- Boże- pomyślałem - tu naprawdę można zginąć, trzeba stąd uciekać...

Wówczas przypomniałem sobie najbliższych, że czekają na Radogoskiej.
                  I że wierzą w mój szczęśliwy  powrót.

Ostrożnie, skokami, zacząłem wycofywać się w stronę sklepu Desy.

Z gmachu komendy nadal leciały serie.

Ludzie powoli zaczęli się wycofywać, przeskakując

w grupach na drugą stronę ulicy. Zastanowiło mnie to.

Dlaczego tak postępują? W grupach?

I też wskoczyłem w jedną z grup.

Nagle ktoś przy mnie upadł. Spojrzałem w tę stronę.

Był to młody chłopak.

Właśnie pomyślałem, że się poślizgnął, kiedy nagle zaczęła

spod niego wypływać krew.

W kilku podnieśliśmy go i wsadziliśmy do strażackiego wozu,

stojącego w pobliżu. Odjechał na sygnale. Stałem w szoku.

Nie pamiętam, jak dotarłem do Parku Żeromskiego. Było już ciemno,
                 a wśród drzew czaiły się grupki ludzi.

Kilka razy ktoś mnie gonił, gdzieś próbowano mnie zatrzymać.

Nawet za mną strzelano, szczęśliwie nie trafiając.

W końcu udało mi się dotrzeć do domu ochmistrza Romka,

który mieszkał przy Matejki. Tam, ku mojemu zdziwieniu,

zastałem spłakaną żonę.

- Och, Boże! Żyjesz! – wyszeptała, wtulając się we mnie...

Potem wyszliśmy na balkon.

Z wysokości ósmego piętra roztaczał się widok płonącego Szczecina.

Walki trwały nadal.

Słychać było  pojedyncze strzały, niekiedy  przerywane

seriami broni maszynowej. Byliśmy przygnębieni.

Przesiedzieliśmy noc u przyjaciół, a rano przedarliśmy się z

Romkiem przez kordony wojska i milicji, które otaczały stocznię,

aby z ulgą wylądować na naszym ukochanym "Białymstoku".

Ale strajk trwał dalej.

I oto po dwudziestu kilku latach przeczytałem w gazecie historię

szesnastolatka, który w czwartek 17 grudnia 1970 roku został trafiony

pociskiem na szczecińskim placu Hołdu Pruskiego,

kiedy przebiegał na drugą stronę ulicy. Okoliczności się zgadzały.

To on! I żyje! A więc można powiedzieć, że obaj przeżyliśmy rewolucję.